Jak Internet długi i szeroki, tak ciężko znaleźć pochlebne opinie na temat przekraczania granicy lądowej pomiędzy Tajlandia i Kambodżą. Przejście to znane jest głównie z tego, że niemal każdy, kogo tam spotkamy będzie chciał nas oszukać. Katalog oszustw zaczyna się od sprzedaży owoców, a kończy się na załatwieniu wizy wjazdowej do Kambodży. Jak sobie poradziliśmy zatem na granicy Kambodży i Tajlandii i to z dwójką dzieci? Sami zobaczcie.
O tym przeczytasz
Autobusem do Kambodży, czy to dobry pomysł?
Musimy przyznać, że lektura tych wszystkich informacji wzbudziła w nas wiele wątpliwości i zaczęliśmy się zastanawiać, czy jednak nie przekroczyć granicy w jakiś inny sposób. Jedyną alternatywą okazał się drogi samolot, dlatego też postanowiliśmy zaryzykować i wybraliśmy autobus. Jak się okazało, już na etapie wyboru przewoźnika napotkaliśmy spore problemy. Powiedzmy sobie szczerze: Tajowie do specjalnie wyczulonych na jakość obsługi pasażerów nie należą. Ze świecą szukać dobrych opinii na temat firm przewozowych, a tych które świadczą usługę bezpośredniego przejazdu na trasie Bangkok-Siem Reap jest niewiele. Dodatkowo mieliśmy ciągle przed oczyma obraz Jasia wiercącego się na kolanach przez 8-11h (długość podróży zależy od wielu czynników) na zmianę ze słowami Mani „chce mi się siku”.
Ruszamy z Bangkoku do Siem Reap
Przygoda zaczęła się już na dworcu w Bangkoku. Ani jednego znaczka w alfabecie łacińskim, w kasach obowiązuje również tylko tajski, a bilety mimo to odebrane w ciągu 3 minut. Mieliśmy wrażenie, że nawet jakbyśmy nie mieli grosza przy duszy, to kasjerki ze względu na Manię i Jasia też jakoś załatwiłyby nam przejazd (wszystkie panie po kolei wychodziły zza lady by dotknąć, pogłaskać, przytulić dzieciaki).
Na ulotce przewoźnika autobus wyglądał na milion dolarów lub chociaż na taki w stylu autokaru naszego polskiego busa. To, co na nas czekało, lekko odbiegało standardem od tego z folderu. Co najmniej o 15 lat. Autobus miał też mały overbooking: dwie osoby siedziały w korytarzu na plastikowych krzesełkach blokując wejście do łazienki, kolejne dwie siedziały na schodkach przy kierowcy.
Where the fuck is this bus?
Jeszcze nie zdążyliśmy się porządnie rozpędzić, a już grupa japońskich turystów otwierała reklamówki z aromatycznym jedzeniem. Do tego wszystkiego brakowało nam tylko biegających kur po autobusie. Atmosfera gęstniała z minuty na minutę. Kwestią czasu było, aż coś wybuchnie. No i wybuchło, a dokładnie wybuchł Francuz. Nagle zaczął biegać po całym autobusie machając ulotką i krzycząc „Where the fuck is this bus?”, żądając rozmowy z przełożonym. Oczywiście po dwóch rozmowach telefonicznych z „kierownikiem” i pytaniach o możliwość przesiadki do innego autobusu :-), ostatecznie zrezygnowany grzecznie usiadł na swoim miejscu, nieopodal kobiety blokującej wejście do łazienki.
Na granicy Tajlandii i Kambodży w Poipet
Tak nam minął czas do granicy z Kambodżą. Po dojechaniu na miejsce – miejscowość Poipet – wszyscy szybko wysiedli z autobusu, żeby jak najszybciej pokonać przejście graniczne. Po kilku minutach kilku Holendrów z naszej ekipy spotkaliśmy przy łazience jeszcze po stronie tajskiej, gdzie akurat jakiś lokalny łaskawiec trzymając w ręku ich paszporty wypełniał bliżej nieokreślone druczki do wizy. Od razu można było się zorientować, że to oszust. Myślałem, że po przekazaniu im tej jakże oczywistej informacji, szybko zrezygnują z tej podejrzanej pomocy. Jednak najwyraźniej na takich właśnie naiwnych turystów liczą ci „przedsiębiorczy” ludzie. Dopiero po tym, jak kolejne osoby potwierdzały moje słowa, Holendrzy poszli po rozum do głowy.
Granica robi wrażenie, choć dla osób z byłego bloku wschodniego nie powinna wywoływać szoku. Niby nie wiadomo kompletnie gdzie iść (szczególnie po stronie kambodżańskiej), a i tak człowiek trafi w odpowiednie miejsce. Najpierw przechodzimy przez punkt kontrolny po stronie tajskiej, potem kierujemy się, mijając setki rozlokowanych w wąskich przejściach wzdłuż ruchliwej ulicy drobnych sprzedawców, mających w ofercie dosłownie wszystko, do granicy z Kambodżą. Odszukujemy niewyraźnie oznaczony budynek przejścia granicznego, w którym dostajemy od kambodżańskich strażników druczki wizowe. Wypełniamy dokumenty, oddajemy w okienku i po kilkunastu minutach dostajemy wizę wjazdową. Z paszportami i dokumentami podróży wypełnionymi jeszcze w autokarze (dostaliśmy je od przewoźnika) idziemy do ostatniego okienka. Tam Kambodżanin wbija nam ostatnie pieczątki
Przejście granicy zajęło nam około 1,5 h. Czas oczekiwania skrócił się nam odpowiednio po tym, jak Mania w punkcie wizowym głośno okazała swoje niezadowolenie brakiem możliwości rysowania po druczkach wizowych tarzając się po podłodze, jednocześnie wrzeszcząc w niebogłosy. Na nikim oprócz nas, nie robiło to żadnego wrażenia.
Siem Reap przywitało nas po 9 godzinach drogi w autobusie. Dotarliśmy, przeżyliśmy, a bilet kosztował 28$ od osoby.
15 komentarzy