Park Narodowy Krka - Our Little Adventures

Park Narodowy Krka

Na pewno znacie piosenkę naszego dzieciństwa, „Stary niedźwiedź mocno śpi…”. Tę i inne piosenki na pewno zapamiętają podróżujący z nami górnym pokładem promu z Mali Lošinj do Zadaru. Naszym dzieciom baterie skończyły się ok. 22.00, czyli po 5 godzinach podróży, jakieś 40 minut przed wejściem do portu – nasza podróż obfitowała więc w przeróżne dziecięce atrakcje. Na szczęście na pokładzie były też inne dzieciaki, co chwilę działo się coś nowego, mieliśmy też zestaw naszych książek, przewodników i przekąsek, więc podróż w zasadzie upłynęła nam bardzo szybko (sami się dziwimy, jak bardzo!).

Wróciliśmy na stały ląd i jakoś lepiej nam się zrobiło. Cres jest piękny, ale ta niepewność, czy uda nam się wydostać z wyspy, tak jak zaplanowaliśmy i co zrobić, jak jednak się nie uda, była dość męcząca. Na szczęście mieliśmy kilka dni przerwy od wyspiarskiego trybu życia.

Z Szybeniku do Krka

Z Zadaru ruszyliśmy dość wcześnie, jak na nasze standardy. Po górzystym Cresie brakowało nam obojgu jazdy na rowerach, dzieciom zresztą też. W zasadzie codziennie rano Mania nas pytała, czy dzisiaj wreszcie będzie jechać w przyczepce. Dlatego też pojechaliśmy do, położonego niedaleko Szybeniku, Parku Narodowego Krka. Trasa rowerowa jest jedna, prosta i przebiega w towarzystwie turkusowej wody rzeki Krka. Co chwilę mija się jakiś statek pasażerski wypływający z mariny w Skradin. W połączeniu z górzystym terenem koryta rzeki cała sceneria była bajkowa.

Tłumy w Parku Narodowym Krka

Bajka jednak szybko się skończyła, kiedy zaledwie po 6 km dojechaliśmy do końca trasy rowerowej, a jednocześnie pierwszego przystanku wyżej wspomnianych statków. Ilość ludzi, która się wysypywała na brzeg była przerażająca i porażająca. Wraz z naporem tłumu wyrastały jak grzyby po deszczu, stragany z całą chorwacką cepelią. Żeby przedostać się przez drewniany most, z którego rozciąga się widok na główną atrakcję parku – wodospad Skradinski Buk – trzeba było stać w kolejce!

Skradinski Buk

Promem na wyspę Visovac

Od razu poczuliśmy, że to „miejsce dla nas”… Na szczęście szybko się nie poddaliśmy. Daliśmy Krka jeszcze jedną szansę. Okazało się, że całkiem słusznie. Im dalej od wspomnianego wodospadu, tym tłum się przerzedzał, a do przystani, skąd odpływały łodzie na wyspę Visovac, dotarło zaledwie kilkanaście osób.

Wsiedliśmy do ostatniej (według rozkładu) tego dnia łodzi, którą dopłynęliśmy do samotnego klasztoru na wyspie Visovac. Spodziewaliśmy się dwóch godzin błogiej ciszy, ale akurat na ten moment przypadła największa aktywność Mani, która chwilę wcześniej się obudziła. Nie trzeba dodawać, że Jasio, mimo oczywistych ograniczeń, nie chciał ustępować siostrze i starał się powtarzać dokładnie to, co ona: zbiegał z góry, wchodził na murki, itd. Ostatecznie i tak konkurencje biegowe przerwał widok pływających kaczek. Są rzeczy ważne i ważniejsze, a drób – jak się okazało – należał u Jasia do tych najważniejszych, przy których koniecznie trzeba było się zatrzymać dłuższą chwilę. Chociaż Mania zdecydowanie bardziej zachwycała się rybami, zmagającymi się z prądami rzeki Krka.

Wracamy do Skradinu

Zbliżała się 18:00, ostatni statek odpłynął do miasta, przy wodospadzie zostali najwytrwalsi – ci, którzy te sześć kilometrów do miasta musieli pokonać pieszo albo tak jak my na rowerze. Ale zanim z powrotem zapakowaliśmy dzieciaki do przyczepki, koniecznie chcieliśmy zażyć kąpieli „pod” wodospadem. Kamieni, co niemiara i samo wchodzenie i wychodzenie z dzieckiem jest dużą przygodą.

Ubrudzeni do granic możliwości, zmęczeni i głodni, ale uśmiechnięci od ucha do ucha, wróciliśmy do Skradinu. Nasze żołądki i dzieci podpowiadały, że nie ma czasu na grymaszenie. W ten sposób trafiliśmy do najwyżej ocenianej w Internecie restauracji w miasteczku – Konoba Dalmatino, gdzie na Manię, i to dosłownie, spadła największa ryba z tacy kelnera, bo Karola zażyczyła sobie przegląd dostępnych gatunków. Oczywiście wyboru dokonywała ze względu na wygląd ryby, bo o walorach smakowych nie miała pojęcia :-).  Dużo śmiechu i znakomite jedzenie, a na koniec kelner zapytany o nocleg, zadzwonił do znajomego, ten do znajomego swojego znajomego, i tak oto zamiast w Szybeniku nocowaliśmy w kameralnym Skradinie. Jeszcze tylko trzeba było wpakować rowery na dach :-).

Related posts

Słonie w Tajlandii i etyczne podróżowanie

Koh Lanta i niezwykłe lasy namorzynowe – zobacz jak mangrowce ratują świat!

Szczepienia przed podróżą do Tajlandii + apteczka podróżna. Wywiad z lekarzem medycyny podróży