Lądujemy w Agadirze. Zamiast ciepłego wieczornego wiatru wita nas deszcz i chłód. Szybko dociera do nas informacja, że jest to najzimniejszy styczeń w Maroku od jakiś kilkudziesięciu lat. Dosyć sprawnie przedzieramy się do hali kontroli paszportowej, później tylko jeszcze skan bagażu i już stoimy przy okienku firmy, w której zarezerwowaliśmy auto. Postoimy tam łącznie około 1,5 godziny próbując wyjaśnić pracownikowi, że mimo tego, że z jego terminala nie wyszło żadne potwierdzenie, zablokował nam na karcie prawie 7 000 zł (w celu zabezpieczenia wkładu własnego), co ewidentnie widzimy na naszym koncie. Pan uparcie twierdzi, że nie może nam wydać samochodu, bo w jego komputerze nieustannie wyskakuje błąd połączenia na linii terminal – bank. Ostatecznie odchodzimy od okienka z niczym – przynajmniej pieniądze wracają na kartę. Szybko jednak udaje nam się znaleźć auto z lokalnej wypożyczalni, która proponuje zbliżoną cenę, jednak już bez żadnych zabezpieczeń. Jest 23:00, dzieci wyczerpane lotem już dawno zasnęły na mamie. Jeszcze tylko 30 minut szukania naszego noclegu i już możemy się kłaść do łóżek – jak się okazuje – w pokoju jest 10 stopni.
Jeszcze w Polsce sprawdziliśmy, że pierwszy odcinek będzie najnudniejszy. Zanim dojedziemy do Ait Ben Haddou, jednej z najpiękniejszych i najczęściej odwiedzanych w Maroku fortec na wzgórzu, przez 360 km z większych miejscowości będziemy mijać Taroudant, nazywany małym Marakeszem i Taliouine, stolicę szafranu. Na szczęście okazało się, że od naszego pierwszego noclegu w riadzie pod Agadirem jest tylko 10 km do oceanu. Pierwsza i ostatnia okazja w Maroku, żeby zobaczyć Atlantyk. Znaleźliśmy miejsce magiczne: pustą plażę z wydawałoby się wiszącymi na klifach domami. Z niemal książkowym hukiem fal i statkami płynącymi w oddali. Szkoda tylko, że dokoła była masa śmieci. Tym bardziej szkoda, że dla naszego towarzysza podróży, Taty Mario, był to moment szczególny – okazało się, że po raz pierwszy widzi ocean.
Tarudant, czyli „mały Marakesz”. Chyba we wszystkich przewodnikach i na wszystkich blogach, jakie czytaliśmy pojawia się ta nazwa wzbudzająca ogromne nadzieje związane z tym miasteczkiem. Była to pierwsza większa miejscowość na naszej trasie. Miała być tylko przystankiem na obiad i drzemką dla dzieci w nosidłach, a okazała się dobrą okazją do pierwszego poważnego kontaktu z Marokiem. Po blisko 3 godzinach spacerowania po medynie, pierwszych próbach targowania się, niezadowoleniu miejscowych z powodu robienia zdjęć (żadne tam portrety, po prostu szerokie kadry na ulicy) i „bezinteresownych” pomocnikach możemy z czystym sumieniem napisać, że spodziewaliśmy się dużo dużo więcej.
Może po prostu nie trafiliśmy na dobry czas, może spodziewaliśmy eksplozji smaków, kolorów i tej takiej specyficznej gwarnej atmosfery znanej nam chociażby z izraelskich suków. Miasto pogrążone było w jakimś uśpieniu, sprzedawcy leniwie przechadzali się pomiędzy swoimi sklepikami, mieszkańców niemal nie było na ulicach. Gdyby nie znakomite kanapki z pieczoną mieloną rybą zjedzone w jednej z lokalnych knajpek, uznalibyśmy, że to jakiś żart z tym małym Marakeszem.
Do Ait Ben Haddou dotarliśmy już grubo po zmroku. Marzył nam się ciepły pokój, gorący prysznic i dobra kolacja. Niestety z tym pierwszym był poważny problem – nawet klimatyzacja ustawiona na 31 stopni nie dawała sobie rady z ogrzaniem ponad czterometrowego wysokiego pomieszczenia. Na szczęście zarówno gorąca woda pod prysznicem, jak i dobra ciepła kolacja zjedzona w towarzystwie przemiłego gospodarza uratowała całą sytuację. Mieliśmy nadzieję, że to złe dobrego początki i potem będzie po prostu lepiej. Jak się jednak okazało, nie wszystko poszło tak, jak się spodziewaliśmy.
11 komentarzy
Problem z wypożyczeniem samochodu nie wynikał z faktu bycia w Maroku, a raczej problemów banku na m... i firmy obsługującej terminal. Czysty przypadek.