To miał być weekend tylko we dwoje. Taki nasz, bez dzieci, bez psa i porannego wstawania. Z rozmowami przy winie do białego rana, z jedzeniem bez pośpiechu, snuciem się bez celu po mieście. Wenecja, my i nasza rocznica ślubu.
Wszystko było zaplanowane i dogadane dużo wcześniej. Z dziećmi miała zostać Babcia. Dzieci Ją uwielbiają, więc pomyśleliśmy, że te 3,5 dnia rozłąki to nie koniec świata. Odpowiednio wcześniej przed wylotem postanowiliśmy sprawdzić, jak sobie wszyscy poradzą. Pojechaliśmy do Babci, wspólnie spędziliśmy miło cały dzień a wieczorem, zostawiając maluchy pod Jej opieką, wyszliśmy do kina. I tu wesoła opowieść się kończy. Tego wieczoru coś poszło nie tak. Dzieciaki przez zaledwie półtorej godziny naszej nieobecności tęskniły. Tęskniły tak strasznie, że nic ani nikt nie potrafił ich uspokoić. Może coś je przestraszyło, może za dużo bodźców w ciągu dnia, a może trafiliśmy akurat na jakiś nienajlepszy dzień.
O tym przeczytasz
Zmieniamy plany – rocznica…
jak dobrze pójdzie to będą kolejne :-). Wiedzieliśmy jednak, że nie chcemy próbować kolejny raz w tak krótkim odstępie czasu zostawiać dzieci. Wenecja to nie kino w miejscowości obok – powrót nie będzie możliwy w ciągu godziny. Podjęliśmy decyzję o zmianie planu, posłuchaliśmy serca. Serca rodzica, które okazało się sercem dużo większym, bardziej pojemnym i współodczuwającym emocje dziecka niż sądziliśmy, planując „nasz” rocznicowy wyjazd.
Stało się dla nas jasne, że jeśli chcemy spędzić romantyczny weekend w Wenecji, to tylko z dziećmi, we czwórkę. Że musimy i chcemy wykorzystać ten czas, kiedy nasze dzieciaki nie chcą się od nas odklejać, kiedy chcą robić wszystko razem z nami. Wiemy, że niedługo to się skończy, że będą koledzy, szkoła, pierwsze miłości i sekrety dzielone z przyjaciółką, wspólne sprawy z kumplem. I że właśnie teraz to jest ten NASZ czas. Teraz chcemy być z naszymi dziećmi, pokazywać im świat, cieszyć się ich obecnością. Tym wchodzeniem na głowę i towarzyszeniem w każdej możliwej czynności życiowej. I uczeniem się od siebie nawzajem, przekazywaniem tego, co najważniejsze. Formowaniem korzeni i dodawaniem skrzydeł. Budowaniem relacji, z których wszyscy będziemy czerpać całe życie.
Wenecja z dziećmi nie taka straszna
I wiecie co? W Wenecji było fantastycznie. Na luzie, bez spinki, bez jakiegoś konkretnego planu na cokolwiek. Wiedzieliśmy tylko gdzie śpimy i jak się tam dostać z lotniska. Reszta przyszła sama, bo Wenecja to takie miasto, które można (a nawet trzeba!) odkrywać po swojemu, bez jakiegoś z góry narzuconego planu. Tam po prostu każdy zaułek, każdy kamień kryje jakąś tajemnicę. Dzieciaki pewnie czuły ten nasz luz, bo też były jakieś takie spokojne, radosne i bezproblemowe. Mania była w kulinarnym raju (lody i pizza, wiadomo), Jasiowi podobało się w zasadzie wszystko. My mieliśmy swoje chwile dla siebie, spędziliśmy też piękny czas we czwórkę, a nawet w szóstkę – na kolacji pod gwiazdami z przypadkowo spotkanymi przyjaciółmi z Warszawy.
A na wyjazdy tylko we dwoje jeszcze przyjdzie czas. Ale jeszcze nie teraz.
2 komentarze