Znowu szykuje się nam wyjazd w lipcu, pomyśleliśmy w okolicach kwietnia. Myśleliśmy naiwnie, że problemy z wakacjami dzieci zaczną się dopiero jak te pójdą do szkoły, a tu niespodzianka, żłobki i przedszkola też mają wakacje. Ostatnie nasze lipcowe wojaże zaowocowały średnimi wspomnieniami z zadeptanej, choć pięknej, Chorwacji. Teraz też obawialiśmy się podobnych wrażeń – tłumów, ultra wysokich cen i problemów ze znalezieniem noclegu.
Kierunek wybieraliśmy drogą eliminacji, mając dwa główne kryteria – ciepło i dobre jedzenie. Po naszych perypetiach z biletami kolejowymi, kupiliśmy loty Wizzairem do Bari. Zawsze nas ciekawiło południe Włoch – może dlatego, że kompletnie go nie znamy, a słyszeliśmy, że różni się znacznie od północy.
Dwie godziny – tyle trwa lot z Warszawy do Bari. Śmialiśmy się, że to krócej, niż dojazd do Karoli Janowca i niewiele więcej niż do mojego Makowa. Dwie godziny i już, jesteśmy we włoskiej krainie zwanej Apulią. Mamy zamiar się z nią zaprzyjaźniać przez blisko dwa tygodnie, nieśpiesznie dojeżdżając, aż na samo południe „obcasa”.
Pierwsze problemy zaczęły się jednak już na lotnisku. Okazało się, że nasza karta kredytowa nie chciała zostać zaakceptowana przez wypożyczalnię. Blokowali nam pieniądze na koncie, a terminal płatniczy pokazywał komunikat braku autoryzacji. Po półtorej godzinie dyskusji na zmianę z mBankiem, rentalcars i wypożyczalnią na miejscu odjechaliśmy bez samochodu, ale z nową rezerwacją na następny dzień. Tym razem w firmie, która akceptuje karty debetowe.
Bari
Nie mieliśmy absolutnie żadnych oczekiwań dotyczących tego miasta, szczególnie, że opinie w Internecie są mniej więcej tego typu: wyląduj i wyjedź. Może właśnie przez ten brak oczekiwań – mimo zmęczenia lotem i problemów z wypożyczeniem samochodu – Bari nas zwyczajnie oczarowało. Promenada nad Adriatykiem bardzo nam przypominała kubański Malecon, tylko samochody jakby trochę nowsze i budynki mniej zniszczone. Dzieciaki po pierwszym włoskim posiłku zjedzonym nad morzem nabrały nowej energii, ganiając się po wszystkich okolicznych placach, niemalże wpadając na przechadzających się Włochów. Właśnie! W tym mieście nie ma turystów, tylko sami Włosi.
Tej nocy tylko dzieci usnęły szybko. Nas dość mocno stresowała niepewność, czy kolejnego dnia uda się nam wypożyczyć samochód. Zaczęliśmy kombinować, gdzie zostawić foteliki samochodowe, które przyleciały z nami i jak się dostać transportem publicznym do wcześniej upatrzonych miejsc. Ponownie sprawdziła się metoda nierezerwowania wszystkiego z wyprzedzeniem, bo w takich sytuacjach pewnie musielibyśmy dodatkowo kombinować ze zmianami rezerwacji lub ich odwoływaniem, a zwrot pieniędzy za rezerwację nie jest równie szybki jak ich pobieranie z konta.
Samo zwiedzanie miasta zostawiliśmy sobie na drugi dzień. Rano zahaczyliśmy o średniowieczny zamek Svevo (14€ za rodzinny bilet). Potem zastosowaliśmy niezastąpiony i zawsze sprawdzający się u nas sposób na zwiedzanie – zgubienie się w brukowanych uliczkach Bari. W ten sposób nigdzie się nie spieszymy, nie wymagamy od Mani i Jasia zbytniego trzymania się za rękę. Mogą skakać, biegać i zaglądać, gdzie chcą. Właśnie w ten sposób natknęliśmy się jedną z największych „atrakcji” Bari – kobiety robiące na ulicy, przed własnym domem, makaron orecchiette, który zresztą później mieliśmy okazję próbować.
Zwiedzanie zwiedzaniem a samochód sam się nie odbierze. Komunikacją miejską dojechaliśmy do siedziby Europcar a tam… siesta. Nie mogliśmy uwierzyć, że międzynarodowa wypożyczalnia samochodów ma też siestę! Jeszcze się nie przyzwyczailiśmy do tego włoskiego trybu życia i tego, że od 13.00 do 17.00 w zasadzie wszystko zamiera. Półtorej godziny czekania w pobliskim parku (na szczęście był plac zabaw!) i udało się – mamy nasz samochód. Jeszcze tylko trzeba zabrać z naszego mieszkania foteliki i możemy ruszać na podbój Apulii. Monopoli, nadchodzimy! :-)
********************************************************
Dołącz do nas!
⇒ Zapraszamy Cię do naszej grupy na Facebooku Aktywni Rodzice – co fajnego można robić z dziećmi, w której zarażamy energią do rodzinnego podróżowania i aktywnego spędzania czasu z dzieciakami.
⇒ Możesz także polubić profil Our Little Adventures na Facebooku i obserwować nas na Instagramie.
Bądźmy w kontakcie!
15 komentarzy
Hej,
nie nigdy nie bierzemy ze sobą wózków. Raczej ciężko byłoby je nawet wcisąć w samochód z bagażami. Wizzair za foteliki nic nie weźmie. Za wózki niestety to już loteria i raczej zależna od osoby przy nadawnaniu bagażu. Foteliki po obklejeniu przy odprawie nadajecie do bagażu ponadwymiarowego, a wózek, o ile to parasolka może z wami jechać pod bramkę i tam go tez oddajecie do luku. Odbiór obu rzeczy na taśmie z bagażu ponadywmiarowego.