Paralotnia w Iquique (czyt. Ikike) taki szalony pomysł wpadł nam do głowy po lądowaniu samolotu w Calamie. Mieliśmy zabrać samochód z wypożyczalni i ruszyć do San Pedro de Atacama. Nie dotarliśmy tam jednak zgodnie z planem. Pomysł, który wtedy wydawał się nierealny z wielu powodów – głównie finansowych i czasowych. Co jednak było nierealne, wcale nie okazało się niewykonalne :-). Będąc jeszcze w autobusie z Puerto Montt do Santiago zaczęliśmy wysyłać prośby o nocleg z couchsurfingu, licząc, że uda nam się coś znaleźć.
W drodze do Iquique
Ruszyliśmy w 350-kilometrową podróż na północ Chile do Iquique. Droga z początku jest lekko przerażająca: pustka, nicość i poczucie totalnej bezradności gdyby cokolwiek się stało. Jest też bardzo monotonna, bo i czego się można było spodziewać po pustyni Atakama? :-) Jak tylko udało nam się złapać zasięg, sprawdzaliśmy skrzynkę e-mailową, czy może ktoś zdecydował się nas przygarnąć. Dopiero jakieś 150 km przed miastem zadzwonił telefon (podaliśmy nasz numer w zapytaniach). Jako takim angielskim nasz przyszły gospodarz przekazał nam, że zaprasza nas do siebie, a adres wyśle na WhatsApp (w Chile wszyscy, od najmłodszych po najstarszych używają tej aplikacji do rozmów). Ulżyło nam, że nie będziemy zmuszeni do krążenia po Ikike w poszukiwaniu noclegu.
Ignacio, bo tak miał na imię nasz gospodarz, okazał się być supermiłym i uczynnym człowiekiem. Wraz ze swoją dziewczyną Andreą zabrali nas na kolację. Z perspektywy czasu wydaje się, że była to najlepsza i najbardziej klimatyczna restauracja, w jakiej przyszło nam jeść w Chile. Mania koło godziny 21.00 zademonstrowała swoje niezadowolenie i zmęczenie donośnym płaczem. Jednak byliśmy z niej tego dnia strasznie dumni, że wytrzymała tak dzielnie cała podróż.
Paralotnia w Iquique – Pure Vuelo
To ten dzień. Dzisiaj pierwszy raz w życiu będziemy latać na paralotni w tandemie. Szalone pomysły są najlepsze :-). Początkowo umówiliśmy się z Danielem (instruktorem ze szkoły Pure Vuelo), że Karola leci rano, a ja lecę w rzucie popołudniowym. Jednak dzień wcześniej wydarzyło się coś, co zmieniło nasze plany.
Ignacio z Andreą zaproponowali, że przez te 1,5h zaopiekują się Manią i będą czekać na nas na plaży, w miejscu, w którym mieliśmy wylądować. W zasadzie nawet nie przyszedł nam wcześniej do głowy taki pomysł. Wbrew naszemu zdrowemu rozsądkowi, ale zgodnie z intuicją czy jakimś szóstym zmysłem, zgodziliśmy się :-). Jeszcze później długo w nocy dyskutowaliśmy, czy to dobry pomysł i czy nasi gospodarze nie są potencjalnymi porywaczami dzieci, czy można im zaufać, czy nasze przeczucia nas nie mylą. Ale pewnie sami wiecie, że czasem po prostu wyczuwa się w drugim człowieku tę dobrą energię, coś takiego, co sprawia, że ma się tę pewność, że będzie dobrze i nic złego się nie przydarzy. Tak było i tym razem.
Marianna została na plaży, a my pojechaliśmy na wzgórza. Miny raczej mieliśmy nietęgie. Takie rozstania z Manią po blisko dwóch tygodniach przebywania non stop razem są naprawdę trudne. Dodatkowo, co tu dużo mówić, po prostu stresowaliśmy się całą sytuacją.Kiedy stanęliśmy na wzgórzu, a pod stopami, 500 metrów niżej, rozciągało się Iquique i Ocean Spokojny, nogi lekko się pod nami ugięły :-). Zdaliśmy sobie sprawę, że za kilkanaście minut wzniesiemy się jeszcze wyżej, i że to rzeczywiście, serio serio, dzieje się naprawdę :-).
No to lecimy
Założenie uprzęży, krótki rozbieg w stronę klifu i….. jupi!!! Lecimy! :-). Fantastycznie, niesamowicie, prze-prze-pięknie, najlepiej, wow, to tylko kilka z określeń, które przychodziły nam w tamtej chwili do głowy :-). Można to porównać do pływania, do swobodnego poruszania się w przestrzeni bez żadnych ograniczeń, barier, przeszkód. Takie poczucie, choć wiemy, że brzmi to pewnie strasznie banalnie, totalnej wolności i sprawczości, że można wszystko, że tylko trzeba chcieć, itd. No i te widoki, że zapiera dech, tak naprawdę zapiera, że się nie wie, co powiedzieć i siedzi się z otwartym dziobem i patrzy, i podziwia, i się zachwyca światem. Po prostu piękna sprawa.
A co z naszym dzieckiem?
Zapytacie pewnie, no dobrze, wy i wasze zachwyty. Ale co z Marianką? :-). Mania, jak się okazało, większość naszych podniebnych lotów przespała na rękach Ignacio :-). Były spacery, było też 15-minutowe małe marudzenie, zabawy bombką z choinki miejskiej i okularami przeciwsłonecznymi. Opiekunowie Mani zgodnie przyznali, że mogliby mieć tak bezproblemowe dziecko jak Mania. My natomiast cieszyliśmy się, że nasza córka małymi krokami zaczyna samodzielnie poznawać świat.