Czasem czuję, że macierzyństwo mnie przerasta. Ale, kiedy głębiej się nad tym zastanowię, to wiem, że tu nie chodzi o samo macierzyństwo. Chodzi o wyidealizowany obraz macierzyństwa. Taki, który znam z Instagrama, z kolorowych gazet czy seriali. Wtedy, kiedy mam już dość, nie mam już siły a odpowiadanie na pytania moich dzieci zamienia się w warczenie i syczenie przez zęby, wiem, że muszę sięgnąć po sprawdzony przeze mnie wielokrotnie lek. Coś, co ratuje i wiele razy uratowało już moje macierzyństwo. Po naturę.
O tym przeczytasz
Natura. Outdoor. Przyroda.
Bardzo wcześnie zauważyłam, że siedzenie samej w domu z małym dzieckiem po prostu mi nie służy (tym bardziej z dwójką lub trójką) Na zewnątrz wszystko było (i jest nadal) o wiele łatwiejsze. Na dworze jest mniej zasad. Można głośno się zachowywać, biegać, rzucać patykami. Dzieci prawie w ogóle się nie kłócą, nie rywalizują, nie krzyczą na siebie, nie negocjują, czyja kolej, czy coś się komuś należy – w lesie, na plaży czy w górach nie brakuje patyków, liści i kamieni, więc nie ma się o co spierać.
Ja jakoś oddycham głębiej, mam czas i przestrzeń na swoje myśli. Ciągle są nowe bodźce, ale takie które nie przebodźcowują ale wspierają i uspokajają, łagodzą, wszystko to, co wcześniej wydawało się nie do zniesienia.
Czuję, że w naturze jestem dużo lepszą mamą.
Wiecie, łąpię się na tym, że z mojego kubeczka z cierpliwością i spokojem nie tylko nie ubywa z każdym kilometrem czy 15 mintami bycia z dziećmi w naturze, ale dzieje się coś wręcz przeciwnego – ten kubeczek się napełnia jeszcze bardziej.
I nie jest ważne, czy noszę 15-kg dziecko w nosidle wspinając się na szczyt, prowadzę wózek z kilkutygodniowym szkrabem przez park, jeżdżę rowerem cargo z trójką nad Wisłą czy pływam na SUPie czy śpię z dzieckiem pod namiotem w lesie. Liczy się przebywanie w naturze i to, co ta natura robi z moją matczyną głową. Na blogu znajdziecie mnóstwo moich tekstów na te temat.
M A G I C.
Też tak macie?