Miasto małp tak jest nazywane Lopburi w Tajlandii. Małpy są wszędzie. Wiszą na kablach nad ulicami, skaczą po słupach i koszach na śmieci, siadają na środku chodnika, przyglądając się z zaciekawieniem, jak starasz się je ominąć. Jedzą wszystko to, co ty, dlatego też uwaga na to, co trzymasz w ręku. Za chwilę możesz już tego nie mieć. Witamy w Lopburi, mieście całkowicie opanowanym przez makaki.
Legenda o mieście boga małp
Jak głosi legenda, małpy żyjące w Lopburi są potomkami boga Hanumana – od co najmniej tysiąca lat zapewniają miasteczku dobrobyt, a jego mieszkańcom przynoszą szczęście. Dlatego też Tajowie nauczyli się z nimi współistnieć, raz w roku urządzając im wielkie święto. Makaki chodzą po ulicy, wylegują się na chodnikach, wiszą na słupach, zaglądają przez okna. Nie boją się nikogo i niczego, tak jakby miasto należało przede wszystkim do nich. Im bliżej świątyni Phra Prang Sam Yot, w której mieszka podobno aż trzy tysiące małp, tym robi się ich więcej. Zaczynamy się czuć lekko nieswojo – wyglądają trochę tak jak hordy bezpańskich psów lub kotów, którymi nikt się nie interesuje.
Co robić w Lopburi?
Po krótkiej podróży pociągiem z Ayutthai do Lopburi (60 km) nie za bardzo wiedzieliśmy co nas czeka. W mieście małp zamierzaliśmy spędzić niecały dzień. Traktowalismy je jako punkt przesiadkowy do Chiang Mai, do którego mieliśmy jechać nocnym pociągiem. Bagaże zostawiliśmy na stacji kolejowej i wyruszyliśmy na małe zwiedzanie. Samo Lopburi w zasadzie niczym się nie różni od innych tajskich miejscowości. Gdyby nie wszechobecne małpy, nie byłoby tam nic spektakularnego do zobaczenia. Nam jednak miasteczko utkwiło w pamięci z trzech powodów.
Pierwsza rzecz to słodka jak landrynka mrożona kawa serwowana w papierowej torebce. Wypełniony kruszonym lodem worek foliowy zalewa się mieszanką kawy, cukru i skondensowanego mleka. Wkłada się go do torebki papierowej, folię przebija słomką a całość umieszcza się dodatkowo w reklamówce foliowej. Można sobie zawiązać taki pakuneczek albo na kierownicy skutera albo wygodnie trzymać w ręku. Ciekawe, czemu w Europie nikt jeszcze na to nie wpadł? :-)
Lopburi zapamiętamy również dzięki jedzeniu, którego szukaliśmy dobrą godzinę. A gdy je już znaleźliśmy, ni stąd ni zowąd Mania dostała ataku histerii.
Prysznic na dworcu w Lopburi
I wreszcie ostatnia rzecz, która na pewno zostanie długo w naszej pamięci, to prysznic (1,50 zł za osobę) na dworcu kolejowym, który wzięliśmy tuż przed nocną podróżą do Chiang Mai. Kabina prysznicowa mieściła się w toalecie – na ścianie tuż obok sedesu znajdowała się słuchawka od prysznica, więc woda częściowo spływała również na klapę. Jakkolwiek dziwnie by to nie wyglądało, okazało się sporym ułatwieniem.
Biorąc prysznic, mogłam oprzeć nogę na muszli, podtrzymując na udzie dzieciaki. Logistyka kąpania się z dziećmi nie należała do najłatwiejszych :-).
Kiedy Mania brała ze mną prysznic, Mario rozbierał na ławce na peronie Jasia, pilnując przy okazji naszych plecaków. Na hasło wywoławcze z mojej strony (Skarbie, juuuuż!), przyniósł Jasia, którego wymieniliśmy w drzwiach na owiniętą w ręcznik mokrą Manię. Po chwili operacja z przekazywaniem dziecka została powtórzona. Potem mój szybki prysznic, zamiana przy maluchach i prysznic Mario. Na koniec suszące się ręczniki na plecakach na dworcowych ławkach, kolejny wybuch złości Mani (tym razem chciała uczesać uczesanego już 10 razy wcześniej Jasia), gra w piłkę pustą butelką po soczku i dwugodzinne oczekiwanie na spóźniający się pociąg do Chiang Mai. A wszystko to w towarzystwie mnichów, wałęsających się po peronie bezpańskich psów i kilkunastu gekonów chodzących po ścianach.
7 komentarzy
W jakim wieku był wasz synek w czasie podrózy? Pytam ponieważ planujemy w marcu Tajlandię (głównie wyspy) a nasz synek będzie miał wówczas 6 mcy , córka 7 lat – szukam podobnych relacji i wskazówek na wyjazd z małym dzieckiem do Azji :)))
Jasio miał dokładnie 9 miesięcy jak byliśmyw Tajladnii. Z sześciomiesięcznym dzieckiem wydaje się, że powinno być to prostsze do ogarnięcia (bo jeszcze nie zaczyna chodzic).
Jak tak czytam o Waszych podróżach i przygodach to oprócz coraz większej, co zrozumiałe, ochoty na takie wojaze, nabieram rowniez odwagi, że da się, że można z dwójką małych dzieci.
Strasznie się cieszymy, że dodajemy trochę odwagi! <3 Czasem nam się wydaje, że czegoś nie jesteśmy w stanie zrobić, bo po prostu nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Kwestia przełamania takiej wewnętrznej bariery w naszej głowie. A jak juz to przeskoczymy, to okazuje się, że można robić naprawdę wiele rzeczy razem. I co najważniejsze, czerpać z tego prawdziwą przyjemność! :)
Dokładnie
Dokładnie
Przecież tam gdzie jeździmy z dziećmi mieszkają dzieci. My tylko na chwilkę, w podróży, gościnnie. Podziwiam Waszą odwagę, ciekawość świata i miłość, bez której nic się nie udaje!