6,9K
Wycieczka na Saharę – jak jesteście w Maroku, to koniecznie musicie pojechać na największą pustynię świata. Mogę śmiało napisać, że będziecie zachwyceni!
Każdy z nas od dziecka o czymś marzy. Jedni o spotkaniu dinozaura, inni o przejechaniu się najszybszą wyścigówką świata, jeszcze inni o spotkaniu księcia z bajki. Ja od zawsze marzyłam o dalekich podróżach. Jednym z moich marzeń było zobaczyć prawdziwy wulkan (marzenie spełnione kilka razy w Chile i na Islandii), prawdziwy wodospad (marzenie spełnione: islandzki Skogafos, chorwacki Park Narodowy Jezior Plitwickich; w kolejce czeka Niagara i Wodospady Wiktorii), no i prawdziwą pustynię.
Pierwszy raz doświadczyliśmy pustyni w Chile, gdzie spędziliśmy kilka dni na Atakamie – najsuchszym miejscu na świecie, położonym na wysokości 2000 m. n. p. m. Jak niesamowite to było doświadczenie, możecie przeczytać tutaj. Tym bardziej więc, zbliżając się do największej pustyni świata, Sahary, nie mogliśmy się doczekać tego, co zobaczymy. Zwłaszcza, że nasze maluchy przez kilka dni wcześniej ciągle o niej mówiły, opowiadając o ogromnych górach piachu i wielbłądach, na których będziemy jeździć.
Merzouga, małe gliniane miasteczko, w którym się zatrzymaliśmy, położone jest na skraju pustyni – żeby wejść na pierwsze wydmy, które dumnie górują nad miastem, wystarczy pokonać kilkaset metrów za ostatnimi zabudowaniami. Widok tak bezkresnej, ciągnącej się w nieskończoność przestrzeni naprawdę robi ogromne wrażenie.
Kiedy przyjechaliśmy do Merzougi miasteczko pogrążone było w jakimś takim sennym letargu. Mieszkańcy zajmowali się swoimi sprawami, co jakiś czas przejechał dżip. Dopiero po południu, kiedy turyści zjeżdżali z całej okolicy, by wyruszyć na nocne wycieczki na pustynię, robiło się więcej zamieszania. Jednak jak tylko przejechały samochody, wszystko wracało do swojego zwykłego rytmu. Słychać było miauczenie kotów, kozy i owce domagały się jedzenia, dzieciaki ganiały po piaszczystych uliczkach. Z kilku knajpek unosił się zapach gotowanego mięsa i warzyw.
Następnego dnia, za radą naszego gospodarza, Mohameda z Soymerzougaonline, zdecydowaliśmy się wybrać na dwie wycieczki: rano pojechaliśmy z nim autem 4×4 na wydmy, wieczorem zaś ruszyliśmy na wielbłądach do obozu w głębi pustyni.
I chociaż wyprawa samochodowa nie należała do najfajniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobiliśmy w życiu (chociaż jeżdżenie po falujących wydmach było całkiem przyjemne), to jednak musimy zgodnie przyznać, że nauczyła nas bardzo wiele.
Po pierwsze, jak bardzo dużo mamy szczęścia. Że mieszkamy w zamożnej części świata. Że nie musimy martwić się o wodę, a do najbliższego lekarza mamy mniej niż 3 kilometry.
Po drugie, po odwiedzinach u rodziny Berberów na pustyni wiemy jedno: tak cholernie dużo zależy w życiu od tego, gdzie i kim się urodzisz. Czy masz rodziców, którym zależy na tym, by posłać cię do szkoły. Czy masz na tyle determinacji i siły woli, by zmienić to, kim jesteś, w jakim miejscu żyjesz. Czy są obok ciebie ludzie, którym na tobie zależy.
Nasz gospodarz urodził się na pustyni. Nigdy nie chodził do żadnej szkoły, języków obcych (angielskiego, hiszpańskiego, francuskiego) nauczył się od turystów, kiedy zaczął pomagać w organizowaniu wycieczek na pustynię. Po tym, jak sam został ojcem zdecydował, że jego będą miały trochę łatwiej – przeniósł się do Merzougi, posłał dzieci do szkoły, za którą zapłacił. Zaczął jeździć po Maroku, obserwując jak wygląda świat poza pustynią. Dzisiaj nie dziwią go już odkryte włosy u mieszkanek Marrakeszu czy Fezu. Rozumie też, że ktoś może mieć zupełnie inne poglądy niż on, modlić się do innego Boga czy wychowywać córkę zupełnie inaczej, niż nakazuje to tradycja.
Po trzecie, była to doskonała okazja, by wytłumaczyć dzieciakom, że trzeba zakręcać wodę, jak się myje zęby, bo nie wszędzie na świecie dzieci wodę mają w kranie. Że trzeba szanować zabawki. Że nie ma potrzeby kupowania nowych, jak tylko przyjdzie nam na to ochota. I że nie wszystkie dzieci mogą chodzić do przedszkola i szkoły. I że najważniejsze i najlepsze rzeczy są zupełnie za darmo.
Zupełnie inny charakter miała nasza wieczorna wyprawa na pustynię. Wszyscy pięcioro byliśmy chyba równie podekscytowani czekającą nas jazdą na wielbłądach i perspektywą spania pod namiotem. Chociaż uczciwie muszę przyznać, że najmniejszy entuzjazm wykazywał Mario, który męczył się z gorączką i przeziębieniem.
Kidy dotarliśmy do naszych wielbłądów okazało się, że dzieciaki trochę się ich boją – co w zasadzie nie było dziwne, bo to bardzo duże zwierzęta! Mania z Jaśkiem szybko jednak pokonali strach i nawet dali sobie zawiązać na głowie chustę, chroniącą od słońca i piasku.
Jednak prawdziwa przygoda zaczęła się, kiedy wielbłądy ruszyły. Szliśmy gęsiego, co chwilę wielbłądy wydobywały jakieś dźwięki, jeden z nich próbował nawet szturchać pyskiem Manię, więc okrzykom radości Jasia (Mamooooooo! Patrz, wielbłąd! Mamoooooo, drugi wielbłąd! Mamoooooo, on idzie!!!) pomieszanych z pytaniami Mani „Co ten wielbłąd robi? Aaaa, on chyba chce mnie zjeść!” nie było końca. Tylko Dziadek Ali Baba (jak nazwali go Berberowie) dostojnie milczał i dumnie zamykał nasz pochód :).
Po małej przerwie na zachód słońca, turlanie się po piasku i obserwowanie wydm dotarliśmy do obozu, gdzie czekała już na nas powitalna słodka miętowa herbata i ciasteczka. Oczywiście nie musimy mówić, kto na te ciasteczka rzucił się w pierwszej kolejności. Spędziliśmy naprawdę fantastyczny wieczór w międzynarodowym gronie ludzi z całej Europy. Zjedliśmy dobrą kolację, graliśmy na bębnach i śpiewaliśmy przy ognisku. I oglądaliśmy gwiazdy….
O tym, jak wyglądało niebo nad Saharą moglibyśmy w zasadzie napisać osobny artykuł. To było coś absolutnie niesamowitego, magicznego i zapierającego dech w piersiach. Nawet sceptyczny zazwyczaj Mario przyzna mi tutaj rację :). Wielki biały pas Drogi Mlecznej, doskonale widoczne miliony mniejszych i większych gwiazd, rozpoznane przez nas, laików wybrane konstelacje. Wielka, wielka szkoda, że nie wzięliśmy ze sobą wtedy statywu do aparatu, żeby uchwycić to cudo.
I ostatnia rzecz. Przed wyruszeniem na pustynię martwiliśmy się w zasadzie o jedno: czy w nocy nie zamarzniemy a dzieci razem z nami. Jednak okazało się, że przykryci trzema albo czterema warstwami koców z wielbłądziej wełny, jesteśmy wyjątkowo zabezpieczeni przez zimnem. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to była jedna z cieplejszych nocy w trakcie całej naszej marokańskiej podróży, chociaż wyjście rano do latryny było sporym wyzwaniem.
3 komentarze
Dzieciakom chyba się podobało, zwłaszcza turlanie ;) Wybieramy się do Maroka z 8 miesięczną córeczką, myślicie że jakaś forma wyjazdu na pustynię wchodzi w grę? Wielbłądy pewnie odpadają, boję się tez warunków noclegowych na pustyni (zimno i nocne karmienie no nie wiem), ale może te jeepy? Jak myślicie, miałoby to sens? Pozdrawiam ciepło!
Hej, zdecydowanie większy sens ma wielbłąd niż jeep. Dziecko w nosidło i siadasz na wielbłąda. W Jeepie musieliśmy Manię i Jasia trzymać mocno, bo wszyscy i wszystko latali wewnątrz bo w końcu nie jeździ się po asfalcie. W nocy w namiocie, jak sie kładziesz spać nie będzie wam zimno. Paradoksalnie nam było najcieplej w tych namiotach z całego naszego wyjazdu, a w nocy było 0 stopni. Marzec nam wydaje się dużo lepszym miesiącem na wyjazd i nie obawiał bym się już tak temperatur. Jak masz ochotę to odezwij się do nas (mail, FB, insta) a coś możemy doradzić np. w kwestii trasy.
Wielbłąd nie miał ze mną łatwego życia :-).