Jeśli chodzi o Maroko z dziećmi to nasze oczekiwania od były bardzo rozbudzone – ciepło, pyszne jedzenie, mili ludzie, widoki. Z perspektywy czasu stwierdzam, że nie tylko nasze myśli mocno zbłądziły, ale też mieliśmy za mało czasu żeby ogarnąć wyjazd tak jak należy. Nie wiem co, nie wiem dlaczego, ale Maroko strasznie mnie zawiodło. Moje odczucia mogą być zafałszowane przez chorobę, która mnie dopadła w połowie drogi i przez to trochę wyłączyła ze zwiedzania, ale w swoich odczuciach nie jestem niestety odosobniony. Dlatego też w tekście oddaje też głos Karolinie, która ma trochę inne odczucia po przyjeździe. W zasadzie fajnie, że się różnimy, bo dzięki temu będziecie mogli spojrzeć na Maroko z dwóch różnych perspektyw, chociaż nadal bez cukru.
O tym przeczytasz
MAROKO Z DZIEĆMI CO JEŚĆ?
MARIO: Jak ktoś mnie zapyta czy próbowałem tadżin to odpowiem, że próbowałem i już więcej nie chcę. Tadżin to sposób przygotowywania potrawy, ale jest to też jej nazwa. Tadżin można zjeść z każdym rodzajem mięsa lub tylko z warzywami z dodatkiem cebuli, pomidorów i oliwek. Można go spróbować zawsze i wszędzie. Wszędzie też smakuje podobnie. Czasami jest też tak, że nic innego nie ma – jest tylko tadżin. Po 3 dniach takiego jedzenia nie mogłem już na niego patrzeć a wręcz myśl o nim wywoływała u mnie odruch odwrotny od przełykania. Oczywiście w większych miastach (a tych na południu Maroka jest jak na lekarstwo), można zjeść coś innego, ale kulinarnie nie ma szaleństwa, a spodziewałem się eksplozji smaków, zapachów. Dlatego czuję się zawiedziony.
KARO: Rzeczywiście, w Maroku tadżin czeka na nas na każdym kroku. Wszędzie go pełno. W zasadzie nie było miejsca, żeby nam go nie zaproponowano. Mnie było jednak o tyle łatwiej (albo trudniej), że nie jem mięsa. Miałam więc do wyboru tadżin wegetariański, czyli po prostu pieczone warzywa: ziemniaki, marchewkę, oliwki, pomidory, cebulę z dodatkami w zależności od regionu. Za każdym razem warzywa smakowały trochę inaczej: raz były wyśmienicie doprawione, czasem po prostu mdłe.
Jednak to, nad czym się rozpływałam (no może poza Marakeszem) był kuskus. Absolutnie niebiańskie doznanie smakowe! W domu po prostu zalewamy kuskus wrzątkiem, przykrywamy na kilka minut i już. W Maroku natomiast przyrządzanie kuskusu trwa około dwóch godzin. Gotuje się go w specjalnym garnku z dziurkami na parze, dzięki czemu ziarenka nabierają niezwykłej delikatności i lekkości. No po prostu niebo w gębie!
Drugą pyszną rzeczą, na którą udało nam się trafić tylko raz był omlet berberyjski – przyrządził nam go nasz gospodarz w riadzie Panorama w Todra Gorges. Tak świetnie przyprawionej jajecznicy jeszcze chyba nigdy nie jadłam – nawet izraelska szakszuka nie dorastała mu do pięt. Najpierw upieczono w tadżinie warzywa (ziemniaki, pomidory, bataty i marchewkę), potem dodano do tego cebulę, czosnek (dużo czosnku!), oliwki, rodzynki i jajka. Wszystko razem raz jeszcze upieczono. Pychota.
POGODA
MARIO: Rozważając Maroko z dziećmi trzeba mieć na uwadze kiedy się chce wybrać do tego kraju. W szkole mnie uczyli, że na pustyni w nocy jest zimno i to nie było dla mnie zaskoczeniem. Przyznaję jednak, że dałem się zwieść stereotypowi Afryki i ciepła tam panującego. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że można w Afryce marznąć. W ciągu dnia było bardzo przyjemnie (16-20 st. Celsjusza), ale w nocy temperatura w pokoju oscylowała już w granicach 10 stopni. Na niczym spełzały próby dogrzania pokoju. Jedyny ratunek nadchodził w łóżku pod 2 lub 3 warstwami koców. Prysznic pod kocem raczej nie wchodził w grę. Od razu przypominała mi się nasza majowa podróż na Islandię i to uczucie zmęczenia psychicznego, że kolejną noc trzeba będzie spędzić ponownie w zimnie.
KARO: Tu przyznaję rację Mario. Wieczorny chłód w pokoju był bardzo dojmujący i zwyczajnie męczący. Nigdy chyba tak bardzo nie żałowałam tego, że nie zabrałam ze sobą ciepłych zimowych skarpet – stopy miałam po prostu lodowate. Całe szczęście, że pomyśleliśmy o dzieciach i one miały komplet ubrań na wszystkie możliwe pory roku. Dlatego też najprzyjemniejsze były poranki i ciepłe słońce, w którym codziennie się grzaliśmy. Czuliśmy się jak koty, które po długiej zimnej nocy starają się nagromadzić w sobie jak najwięcej słonecznej energii.
O dziwo, najcieplejszą noc mieliśmy na pustyni pod namiotem. Najpierw ogrzewało nas ciepło ogniska, przy których siedzieliśmy słuchając bębniarzy, a potem 3 warstwy koców z wielbłądziej wełny. Pod takimi kocami żaden chłód niestraszny.
MAROKO Z DZIEĆMI – ODLEGŁOŚCI
MARIO: Spędzając blisko 70 dni w roku w podróży, człowiek przyzwyczaja się do przemieszczania. Nie raz zdarzało nam się zwiedzać „z poziomu samochodu” – tak zjechaliśmy całą Islandię czy Chile. Ale tyle kilometrów „na pusto”, ile przejechaliśmy w Maroku, chyba nigdzie nie robiliśmy. Oczywiście bywały perełki, przy których i my się zatrzymywaliśmy. Większość jednak z tych 1900 km, które to po prostu kawał ziemi o kolorze cegły. W oddali góry o tym samym kolorze, jakaś chatka albo małe miasteczko. Po przejechaniu pierwszych 200 km już w zasadzie widziałeś wszystko, co można zobaczyć z poziomu samochodu. Najmniej atrakcyjny był 430 kilometrowy odcinek z Merzougi do Fezu, chociaż spokojnie w szranki o palmę pierwszeństwa mógłby startować odcinek z Fezu do Ouzoud (360 km).
KARO: Dla mnie te wszystkie odległości były co prawda męczące, ale widok z okien zupełnie mi to rekompensował. To, co dla Mario było monotonne i po pewnym czasie nużące, dla mnie miało jakąś magiczną moc przyciągania. W zasadzie mogłabym się na to wszystko gapić bez końca. Gdyby tylko dzieciaki nie wymagały ode mnie takiego zaangażowania (rysowanie, granie w gry, przytulanie na zmianę albo naraz, śpiewanie, usypianie, uspokajanie po kłótniach), mogłabym tak jeździć i jeździć.
Swoją drogą niesamowite jest to, że nasze maluchy, mimo tylu godzin spędzonych w aucie, naprawdę dawały radę. Udało nam się przejechać niemal 2000 km bez większych spięć. Za kierownicą siedział głównie Mario, bo ja – ilekroć udawało mi się trochę poprowadzić – po chwili byłam „wzywana” na tył. Nasze dzieci ewidentnie miały okres „mamowy”, więc to ja byłam najlepszym kompanem samochodowych zabaw i przytulanek. Nie było jęczenia i ciągłego pytania „ile jeszcze”. Droga upływała nam nad wyraz spokojnie. Liczyliśmy auta, wypatrywaliśmy osiołki, konie i wielbłądy, graliśmy w nazwy zwierząt, czytaliśmy i rozwiązywaliśmy zagadki
KIM JEST TURYSTA W MAROKU?
MARIO: Turysta jest utożsamieniem pieniędzy i ten pogląd już nam nie raz towarzyszył w podróży. Przyzwyczailiśmy się do takiego traktowania. Jednak to w Maroku pierwszy raz w życiu byliśmy oszukiwani. I nie chodzi tu o targowanie, bo to jest całkiem zabawny proces i ostatecznie zawsze się kończy podaniem ręki – niezależnie od efektu. Bardzo szanuje ten cały proces negocjacji i nawet go lubię. Ale nie mogę zrozumieć, że ktoś przynosi nam rachunek za jedzenie a na nim jest kwota zawyżona o 20€. 100% więcej i jeszcze twierdzi, że wszystko jest dobrze policzone. Jak nie wychodzi, to się zaczyna doliczać kwoty za talerzyk, którego się nie zamawiało, za bakłażana, który leżał na tym talerzyku, itd. No nigdzie, ale to nigdzie nie czuliśmy się tak źle jak np. po kolacji na placu Dżamma al-Fina w Marakeszu. Smutno.
KARO: W Maroku czułam się podobnie jak w Izraelu. Byłam „widzialna” tylko dla połowy mieszkańców. Kobiety zazwyczaj się uśmiechały, pozdrawiały mnie, zagadywały, zaczepiały nasze dzieci, które albo szły obok mnie albo siedziały w nosidełkach. Mężczyźni dzielili się na kilka grup. Dla tych pracujących na co dzień z turystami byłam po prostu kolejną klientką. Dla zwykłych mieszkańców południowego Maroka byłam blondynką z Europy, na którą można popatrzeć, a nawet gapić się długo bez żadnego skrępowania. Ta grupa już nie zwracała się do mnie z niczym, nie odpowiadała na żadne pytania i traktowała jak powietrze. Czasem, jak próbowałam uśpić Jasia i chodziłam przez chwilę sama obok restauracji, zdarzało mi się usłyszeć pytania „Gdzie jest twój mąż?”.
Wszyscy jednak, niezależnie gdzie byliśmy, byli bardzo przyjaźnie i pozytywnie nastawieni do naszych dzieciaków. Często głaskali, łapali za nóżki, bez pytania całowali w policzek albo chcieli przytulić. Czasem to było miłe, a czasem zwyczajnie męczące. Zwłaszcza dla Mańki, która nie przepada za zbyt bliskim kontaktem z kimś obcym.
38 komentarzy
Podróżowałam po Maroku dosyć sporo, odwiedziłam go 5 razy i nie twierdze, że widziałam już wszystko i doświadczyłam wszystkiego, ale mam swoje obserwacje.
Kuchnia marokańska to dla mnie najlepsza kuchnia na świecie, ale trzeba wiedzieć gdzie się je. Nigdy w miejscach turystycznych, bo może to się skończyć prawdziwym wstrętem do lokalnego jedzenia do końca życia. Mam porównanie. Warto popytać, najlepiej sklepikarzy, np. tam gdzie się zrobiło zakupy, z wdzięczności na pewno wskaże dobre miejsce.
Potrafią oszukać, zgadzam się. Wszelkie ceny, nawet za jedzenie trzeba ustalić wcześniej. Nawet ceny w karcie menu jeśli wydają się wygórowane również można negocjować. Taksówki, tam też cenę trzeba ustalić przed.
Tak poza tym Maroko to cudowny kraj pełen pięknych widoków i wspaniałej kultury, jak w każdym miejscu warto poznać zasady, dzięki którym ominie nas frustracja i rozczarowanie.
Fajnie , że piszecie o wadach, to cenna rzadkość. Mimo tego i my chcemy wybrać się do Maroko za jakiś czas i przekonać się sami. Pozdrawiam.
Myślę, że okolice maja, września mogą diametralnie zmienić odczucia, ale my już nie planujemy w najbliższym czasie.
Monopol na tadzin w schronisku w górach doprowadził mnie do łez:)) także łącze się w bólu w temacie żarcia – może miałam pecha ale rozgotowane legumesy tydziez tadzin z kurczakiem i przesada z kolendra to nie było na dłuższa metę dla mnie. Za to seafood nad oceanem uratował sprawę żywienia w Maroko:)
Niestety ie dotatlismy na polnocne wybrzeze a tez duzo dobrego slyszelismy o owocach morza i rybach.
Byliśmy w Maroku na początku roku. Temperatura w nocy rzeczywiście nie rozpieszczała, ale jako wieczny zmarźluch na szczęście zabrałam ze sobą wełniane skarpety i śpiwór, który przydał się kiedy temperatura tak spadła, ze na pustyni spadł śnieg, a w Marrakeszu lał deszcz.
Najbardziej w kość nam dali nagabywacze na placu Dżamma al-Fina. Ich nachalnego namawiania do zjedzenia w danym miejscu i ciągłe nazywanie mojej drugiej połowy HarryPoter lub AliBaba wychodziło nam nosem i szerokim łukiem omijaliśmy stanowiska z jedzeniem, które akurat w tym miejscu nas nei urzekło. Co innego pyszne soczki ;) Tadzin pod koniec wyjazdu też nam się przejadł, ale jedliśmyprzygotowaną w ten sposób jedną z najlepszych jagnięcin w życiu. Słodkich śniadań też było za dużo.
Przejechaliśmy ok 1200km i widoki za oknem cały czas nas czymś zaskakiwały i zachwycały. Mało mieliśmy tym razem czasu na przygotowanie się do wyjazdu i nie zdążyłam się jakoś specjalnie na ten wyjazd nastawić. Może to też trochę wpłynęło na to, że Maroko bardzo pozytywnie nas zaskoczyło i po zwiedzeniu "okolic" Marrakeszu mamy ochotę na więcej.
Pozdrawiam i czekam na Wasze kolejne wpisy z Maroka.
A może pies pogrzebany jest w zbytnich oczekiwaniach? Ja lecąc do Maroka nie spodziewałam się po nim żadnych rewelacji. To miała być po prostu ucieczka przed zimnem, (prawie) nic więcej. Maroko ze zdjęć nigdy mnie jakoś szczególnie nie zachwycało. Może dlatego, że podobne klimaty widziałam już w innych miejscach na świecie. Pojechałam zatem… tak po prostu, żeby gdzieś pojechać, i… no ja się zachwyciłam! Fantastyczny kraj, z fantastycznymi ludźmi, przy czym bujałam się opłotkami. Gdy zajechałam do Marrakeszu – po 3 godzinach już mnie w nim nie było, bo spotkałam tam ludzi, jakich ze świeczką szukać w typowo berberskich rejonach. Udało im się trochę zepsuć mi klimat Maroka, ale ogólnie wyjazd uważam za bardzo udany. Niemniej… w niektórych punktach rozumiem, co Autor (ups… Autorzy:)) mieli na myśli – np. w kwestii tadżinu. Wprawdzie mi się znudzić nie zdążył, ale często miałam wrażenie, że to jedyne wiecznie dostępne danie w tym kraju ;) Generalnie jednak Maroko będę polecać każdemu. Ze wskazaniem unikania dużych miast :)
Komentarz lepszy i bardziej obiektywny od komentowanego tekstu, specyfika kraju i kultury jest inna niż europejska, to jednak Afryka i Islam, pogodę trzeba po prostu sprawdzić, styczeń nie jest dobrym miesiącem na Maroko, jeżdżę od lat po perełki, raczej offroad i to jest najciekawsze, resztę można sobie darować lub przynajmniej nie oceniać tak jednoznacznie, w Polsce można pojechać do Łomży lub nad Biebrzę, opinie też będą skrajne :)
„…offroad…resztę można sobie darować” To uważasz za niejednoznaczne traktowanie danego kraju pod względem jego walorów. Nie oceniamy kraju przez to, że leży w Afryce, czy że jest muzułmański. Pogodę rzeczywiście trzeba sprawdzać, tylko problem nie był w tym, że na zewnątrz był zimno, a w tym, że riady w ogóle nie są do tego zimna przystosowane.
Przeczytałem tylko kawałek. Straszne marudy. Bo za zimno, bo wszędzie tazin… Jeździcie tylko po to by narzekać? By widzieć perełki???
Podróż zaczęta od marudzenia. To że zostało zwiedzone ileś miejsc to nie znaczy że jest się już guru podroży. Każdy z Nas ma swoje potrzeby, patrzy inaczej oczami, dusza na to czy na coś innego i inaczej będzie to odbierać. Jeśli prowadzony jest taki blog wg mnie powinno się go rozpoczynać na wesoło czy ciekawostką a kończąc podsumowaniem i wtedy można ciut ponarzekać wręcz nawet to wskazane w tym ostatnim momencie. Ale żeby od razu narzekać że zimno, że tazin, że…
Doczytałem do końca. Sorry ale porażka to co piszecie. Jak można jechać do innego kraju i tak narzekać. Cały tekst oparty na narzekaniu. Jak jedziecie nad Bałtyk tez narzekacie ze woda za zimna? Ze piasek za żółty? Ze kwatery nie za 35 tylko za 60?? Kuzwa jak tak można. Po co w ogole wyruszacie z Polski? Poczytajcie sobie inne blogi. Mozę się wtedy czegoś nauczycie. Słabe fotki, slaby opis. Strata czasu na czytanie tego co zostało wypocone.
Lepiej bym tego nie ujął.
Konrad, nie narzekaj :) jak dla mnie ciekawe zestawienie pro i contra, chociaż masz rację, od autora powiało dość mocno pesymizmem. Na usprawiedliwienie można dodać, że jeśli dopadnie człowieka chorubsko lub chandra świat rysuje się w ciemnych barwach
Byliśmy w połowie grudnia i również oczekiwania nieco przerosły to, co zastało nas na miejscu. Poruszając się nie tylko turystycznymi szlakami poznaliśmy prawdziwą, miejscami dziką Afrykę, która ma niewiele wspólnego z tą przedstawianą w przewodnikach. Podziwiam tych, którzy poruszają się miejscową komunikacja-my pomimo dużego depozytu mieliśmy wypożyczony samochód, którym Zrobiliśmy 1700km-także sporo zjeździliśmy w Maroko i mamy jakieś porównanie :) na pewno było to ciekawe doświadczenie i warto było jechac, ale raczej żadne z nas za szybko nie wróci w tamten rejon. ;-)
Ps. Nam tez nocami było chłodno..bardzo :)
U nas historia z depozytem za samochód chyba doczeka się oddzielnego wpisu na blogu. Półtorej godziny walki z terminalem, bankiem i Panem w okienku i ostatecznie nie udało się nam wypożyczyć auta tam gdzie je zarezerwowaliśmy.
Our little adventures ekipie przed nami tez się nie udało ze względu na limity ustawione na karcie i przy transakcjach. My je zwiększyliśmy na tę okoliczność, ale swoje musieliśmy odstać w kolejce. Zanim udało nam się załatwić swoją sprawę przy okienku hertza na lotnisku w agadirze minęła dobra godzina. Przy okazji na lotnisku zero automatów ani czynnych sklepów w napojami…
Nam ostatecznie zablokowali ponad 6600 zl ale nie wyszlo potwierdzenie z terminala i pan sie uparl ze dla niego fakt ze mnie zniknelo z karty ponad 6k nic nie znaczy bo on nie ma potwierdzenia tzn ze pieniadze nie sa zablokowane i tak sie troszku posprzeczalismy :-)
Ale mieliście te pieniążki na koncie w końcu czy nie?
Po interwencji w banku odblokowali je nam.
Przyzb6am, z6e opis ni jak ma się do noich doświadczeń! Od 17 lat jezsze tam przynajmniej raz do dwóch w roku do eodziny i jako turystka
Super artykuł:) my na Maroko patrzymy zupełnie inaczej, ale też zupełnie inaczej w nim byliśmy. Dłużej, więcej kilometrów, ale nie na pusto, bo rowerami jest się ciagle tu i teraz. Dzięki rowerom i dzieciakom nie byliśmy też traktowani jak zwykli turyści i dobrze o tym wiedzieliśmy… nawet gość w Marakeszu z jednego z bazarków zaczął krzyczeć na całe gardło – „zobaczcie, tak się jeździ, a nie jak wy, wygodnie i z pieniędzmi”;) nie było to ani miłe, ani prawdziwe, ale widać było że nikt nas tam nie traktuje serio… a co do jedzenia to nie próbowaliście fula, soczewicy, zup? To było dla nas najlepsze, ale najczęściej podawane tylko w gar-kuchniach, a nie restauracjach. No i zawsze pytaliśmy o wszystko inne, tylko nie tadżin;) co do temperatur, nie mam żadnych ale;) po prostu zimą jest tam zima:) także ja to bym do Maroka wróciła, ale na pewno znowu na rower…
Mieliśmy w główie waszą wyprawę i się zastanawialiśmy jak wyście po tym Maroku na rowerze dali radę. Jeszcze tam gdzie płasko to spoko, ale tam co chwilę podjazd, zjazd. Gdzieś ten Atlas albo jego przedgórze musieliście pokonać.
Co do jedzenie to próbowaliśmy różnych rzeczy, ale w tekście pisaliśmy bardzo ogólnie. Są dobre rzeczy, kiełbaski z grila, jest ten kuskus, harira (chociaż to zależało od miejsca). Także nie narzekaliśmy, ale szału nie było, a się spodziewaliśmy szału :-).
Mario, tak to chyba jest z naszymi oczekiwaniami;) i pewnie dlatego dla nas największym odkryciem była Portugalia, bo nie spodziewaliśmy się totalnie niczego i tak miło nas zaskoczyła:) z oczekiwaniami to nie tylko w podróżach tak jest, w życiu też dokładnie to samo zauważyłam. A co do podjazdów to tak… było wesoło;)
Ola PG z waszych zdjęć z Maroko to pamiętam, jesli sie nie mylę ogromnie obładowany rower plus przyczepka z rowerkiem Kajtka :) Zuch ten Zbych, nasze pamirskie i himalajskie przełęcze to mały pikuś ;) Mario, z rowerem to jest tak, że jak już sie wsiądzie to się jedzie nie ważne jak obładowany.. albo pcha ;) Pomimo, że Robb był w tym samym czasie w Maroko, i ja kiedyś przez chwilkę także to Insta podróż z Wami była bardzo przyjemna za co dziękuję :)
Co do pogody to w Libii się nauczyłam że w Afryce bywa zimno. Na pocieszenie, libijskie jedzenie jest o niebo gorsze niż tadżin;)
Tadżin nie jest zły, ale serwowany każdego dnia może jednak wywoływać niepożądany odruch.
Właśnie dojechaliśmy do Hoi An. Kalina zapytała czy to turystowo. Powiedziałam, że tak. „Hurraaa, żegnaj zupo” zakrzyknęła radośnie moja córka:) Mi tam pho dwa razy dziennie (czasem wymiennie z ryżem) nie przeszkadza, ale dzieci nas nienawidzą:)
Cześć. Ciekawe spostrzeżenia. Tażinu właśnie o dziwo nie wspominam zbyt nachalnie, w sumie jedliśmy przez 10 dni pobytu chyba tylko raz i to zrobiony właściwie własnoręcznie przez moją żonę w małej knajpce w Al-Jadidzie :), gdzie byliśmy taką atrakcją turystyczną, że kioskarz za nami wybiegał, żeby pogadać po angielsko-francusku a dziewczynki zapraszały żonę do gry gumę. A gdy złapał nas deszcz w uliczce, krawcowa Fatima zaprosiła abyśmy schronili się w jej mikrowarsztacie. Też nie jemy mięsa, żywiliśmy się różnorodnymi panini, kuskusem, oczywiście pyszną harirą, hummusem, oliwkami w bułce ze straganu, owocami. Aż byłem zdziwiony, że ten słynny tażin to taki w sumie turystyczny lep a nie normalne ichnie jedzenie. Nocą na kolacji na Jamaa el Fna też nas próbwali wycyckać, ale się kłóciłem i nie wycyckali (fakt, że niesmak pozostał). Co do widoków i podróży – trudno się dziwić, że jadąc nad morze ma się morze a jadąc w góry – góry. W Maroko jest krajobraz Maroka – trudno dyskutować o gustach… ;) Nam się podobało szlenie. Pytania o męża, postrzeganie europejczyków przez pryzmat portfela i podziwianie walorów wizualnych dam jest kawałkiem tamtejszej kultury, trzeba pamiętać, że koszulka na ramiączkach i szorciki nie są odpowiednim strojem do Maroko. Jeśli do zachowania Marokańczyków przyłożyć europejską miarę, to pewnie że są "wieśniakami", ale czy o to chodzi? Byliśmy w Rabacie, Marrakeszu i lokalnym PKSem pojechaliśmy na kilka dni do Al Dzadidy, która nie jest tak "turystyczna" jak tamte miasta. W kwietniu jedziemy znowu. Też z potomstwem :)
Chyba rzeczywiście dużo się zmieniło od naszgo wyjazdy 10 lat temu. Dla nas Maroko pozostaje wysoko na liście
Dzięki za wpis. My wybieramy się w czerwcu z dzieciarnią i cieszę się, że będzie ciepło. Wolę upał niż marznięcie w pokoju.
Mi tam Maroko zawsze się jakoś źle kojarzyło
Fajnie opisane spostrzeżenia. Nie wiem czemu ale mi Maroko do tej pory też kojarzyło się z eksplozją barw i smaków. Jak Wasze maluchy na tamtejszą kuchnie?
Szczerze mówiąc takie odgóne traktowanie turystów jako worka pieniędzy bez dna i naciąganie na każdym kroku jest męczące i zniechęca czasem do niektórych miejsc. Człowiek pojedzie raz zobaczyć ale nie będzie wracał z sentymentem… Co do zaczepiania i zagadywania dzieci to naszą Martynę bardzo często krepuje i zawstydza zbytnie zainteresowanie jej osobą obcych ludzi.
Nam też się kojarzyło z eksplozją barw i smaków, ale może mieliśmy pecha, nie wiem. Maluchy na kuchnię raczej bezproblemowo. Jasio nie jest fanem mięsa więc słabo mu wchodziło, ale zawsze było danie mamy do podjadania. Generalnie bez stresu.
Wow! Ale ekstremalne odczucia…
Raczej skrajne :-). Po prostu chyba moje oczekiwania były zbyt mocno rozbudzone.
Niewykluczone. Jednak można kolejną podróż marzeń z listy wykreślić. Mimo, że marzenie w starciu z rzeczywistością ciut przegrało
Joanna Gawłowska ale że to było twoje marzenie? No to może nie warto tak szybko rezygnować.
Ja się nie poddajęwcześniej czy później tam pojadę. Jednak chyba później w sumie różnie może być. Ważne, że Wam mimo różnych przeszkód się podobało- mniej lub więcej
Joanna Gawłowska myślę, że maj, wrzesień to może być dobry czas tam, przynajmniej w nocy będzie ciepło, a w ciągu dnia temperatura jeszcze do zniesienia.