No i dolecieli do Santiago de Chile. Pierwszy raz w Ameryce Południowej, pierwszy raz tak długa podróż z dzieckiem. Warto zacząć od naszych dylematów lotniczych :-). Zamówiliśmy w Iberii kołyskę dla Marianki, tak żeby całą podróż z Madrytu do Santiago nie trzymać jej na kolanach. Mieliśmy jednak kłopot z rezerwacją miejsc obok siebie. Iberia wymaga dopłaty do miejsc 30€, jeśli się chce siedzieć obok siebie. Postanowiliśmy jednak iść na żywioł i nie płacić. Stwierdziliśmy, że na pewno przy check-in dadzą nam odpowiednie miejsca. W Berlinie jednak powiedziano nam, że wszystko zostało już zarezerwowane. Perspektywa spędzenia oddzielnie 13 godzin w samolocie nie była tym, na co czekaliśmy.
O tym przeczytasz
Pierwszy raz w Ameryce Południowej – lądujemy w Santiago
13 godzin tyle zajęło nam żeby pierwszy raz postawić stopę w Ameryce Południowej. Mania nie zapłakała ani razu podczas lotu. Mamy chyba w składzie prawdziwą podróżniczkę. Wylądowaliśmy w Santiago około 21:40 lokalnego czasu (+4h różnicy z Polską).
Po wyjściu z lotniska zaczęliśmy szukać sposobu na dostanie się do centrum miasta, gdzie mieliśmy zaplanowany pierwszy nocleg. Nie zdążyliśmy się nawet rozejrzeć, kiedy podszedł do nas chłopak z plakietką pracownika lotniska, pytając czy nie potrzebujemy pomocy. Wskazał nam drogę do autobusu, który lada moment miał odjechać . Zaraz za nami weszło do niego chyba z 30 innych osób, które właśnie skończyły pracę na lotnisku. W tym momencie okazało się, w jaki sposób różni się podróżowanie z niemowlakiem od podróżowania z kimkolwiek innym. Jak tylko weszliśmy do autobusu, Mania postanowiła zaznaczyć swoją obecność na terytorium Chile – jej pieluszka wymagała natychmiastowej zmiany :-). Nie było możliwości żeby poczekać. Każdy rodzić wie, jak wygląda „przeciągnięta pielucha”. Tak więc pierwsze przewijanie Mańki odbyło się w zapchanym po brzegi busie. Miny pasażerów – bezcenne :-).
Pierwszy raz w Ameryce Południowej i od razu couchsurfing
Szczęśliwie okazało się, że autobus jedzie do stacji metra Los Heroes, 15 minut pieszo od domu naszej coachsurferki, Pauli. Wreszcie, po 22 godzinach podróży, znaleźliśmy się w łóżkach (w zasadzie my z Manią w łóżku, a Mario na podłodze obok).
Naszej gospodyni już nie było, gdy się obudziliśmy. Para z Francji, która też nocowała z nami również już się zbierała. Zostaliśmy z Meksykanką – Cristiną, z którą spędziliśmy w sumie cały dzień.
Zwiedzamy Santiago de Chile
Pierwszym punktem naszego zwiedzania miasta było przeniesienie naszych bagaży od Pauli do Jose, naszego kolejnego gospodarza. Wszystko się super zgrało, bo Jose mieszka ulicę dalej. Wyszedł z nami i pokazał nam dokładnie, gdzie jest pierwszy punkt naszej „wycieczki” – wzgórze Santa Lucia i okalający je park. Na samym szczycie jest Torre Mirador, z którego roztacza się widok na Santiago. Tu też pierwszy raz okazało się, jak dużym błędem byłoby zabranie ze sobą wózka dla Marianny – masa wysokich, wąskich schodów. Jedna ciekawostka: codziennie o 12:00 ze wzgórza jest oddawany strzał z armaty. My o tym nie wiedzieliśmy i akurat byliśmy prawie na szczycie. Możecie sobie wyobrazić jaki to potężny jest huk :-). Zeszliśmy ze szczytu drugą stroną, dzięki czemu znaleźliśmy się krok od Barrio Bellavista – dzielnicy rozrywkowej. Zanim skierowaliśmy swoje kroki w stronę kolejnej atrakcji Santiago – wzgórza San Cristobal, zahaczyliśmy o kantor. Kolejna ważna informacja: będąc pierwszy raz w Ameryce Południowej trzeba pamiętać, że niezwykle trudno jest wymienić dolary z jakimiś dodatkowymi oznaczeniami.
Przez park Forestal dostaliśmy się nad nabrzeże – górnolotne sformułowanie – rzeki Mapocho, wzdłuż którego trzeba iść, żeby się dostać do stacji metra Baquedano, skąd już jest tylko rzut kamieniem do wzgórza. Rzeka Mapocho (z powodu budowy tamy w górach) jest niemal wyschnięta, a to, co płynie przypomina błotnistą maź. Chilijczycy na każdym kroku wspominają zresztą, że ich kraj jest niszczony przez bezmyślne inwestycje. Jest też w tym wspominaniu pewna złośliwość, bo większość tam, elektrowni, gazowni należy do Hiszpanów, a sami Chilijczycy mówią, że po raz drugi Hiszpanie próbują ich podbić. Po drodze szybka przebiórka Mani na trawie i jej pierwsze w życiu spotkanie z koniem, nie byle jakim, bo policyjnym :-).
Docieramy do San Cristobal
Dotarliśmy do San Cristobal. Okazało się, że z racji tego, że jest poniedziałek, a na domiar złego jeszcze pierwszy poniedziałek miesiąca, to kolejka na szczyt nie działa. Jeżdżą za to busy. Kupiliśmy bilet w jedną stronę, tak by drogę powrotną przebyć pieszo. Na wzgórze warto wjechać, choćby dla samego widoku – położone w dolinie Santiago naprawdę robi wrażenie. Schodząc z góry zatrzymaliśmy się po wodę. Ktoś przed nami kupował dość dziwny napój. Chwilę później sami z tym desero-napojem siedzieliśmy przy stoliku. To było Mote con Huesillos. Jest to tradycyjny napój Chilijczyków, w skład którego wchodzi strasznie słodki i zimny syrop brzoskwiniowy, brzoskwinie i gotowane nasiona pszenicy. Smak jedyny w swoim rodzaju :-).
Niestety z racji poniedziałku nie udało nam się w Santiago wejść do żadnego muzeum, a żałujemy bardzo, szczególnie Muzeum Pamięci i Praw Człowieka.
Kolejny nasz pierwszy raz w Ameryce Południowej – jedzenie
Dopadało nas już zmęczenie i głód. Postanowiliśmy coś zjeść, a byliśmy w okolicy głównego placu Santiago – Plaza de Armas, więc o knajpki nie trudno. Lonely Planet poleca kilka. Nasz wybór padł na Bar Nacional. Wystrój jak z minionego wieku, kelnerzy również, ale nie to jest najważniejsze. Jedzenie było super. Nie wiem, czy to z głodu mi tak smakowało Lomo a la Pobre (w wolnym tłumaczeniu, stek dla ubogich). Mania również była zadowolona, siedząc między nami na normalnym krześle (w ogóle nie spotkaliśmy krzesełek dla dziecka w Santiago), zajadała bułkę i gaworzyła sobie z nami. Nam również udało się spróbować pisco, tradycyjnego napoju alkoholowego (35%), który jest robiony z winogron. Rachunek był spory – za dwoje zapłaciliśmy około 27000 CLP. Później Jose nam powiedział, że to samo danie, oczywiście w trochę innych warunkach, po drugiej stronie Mercado Central (za mostem), można kupić za 5000 CLP, a nie 11000.
Free Walking Tour – Santiago
Kolejny dzień też postanowiliśmy spędzić z Cristiną. O godzinie 10:00 i 15:00 na rogu Plaza de Armas rozpoczynają się Trips for Tips, czyli zwiedzanie, za darmo, Santiago. Wycieczki są w dwóch językach: angielskim i hiszpańskim. Trwają, uwaga, ponad 4 godziny. My o godzinie 15:00 umówiliśmy się na dworcu centralnym z Ivanem, naszym kolejnym gospodarzem z couchsurfingu, z którym mieliśmy jechać do Vina del Mar. Już zatem na początku wiedzieliśmy, że wszystkiego nie uda się nam zobaczyć, i że nie uda się nam wejść również do żadnego muzeum :-(.
Wycieczkę po Santiago możemy polecić z czystym sumieniem. Przewodnik był super – świetnie opowiadał o historii Chile i o zabytkach, które mijaliśmy. Udało nam się zobaczyć odnowiony po trzęsieniu ziemi budynek muzeum Chileno de Arte Precolumbino, budynek opery, pałac La Moneda. Pospacerowaliśmy przez dzielnicę artystów/hipsterów Barrio Lastarria i wiele innych, a zakończyć nasze zwiedzanie przy budynku muzeum Bella Artes. Franco, bo tak miał na imię nasz przewodnik, sprzedał nam również przydatną informację. Jeśli się chce zjeść tanio i dobrze w Santiago, trzeba pytać ludzi na ulicy o „pica” lub „picada”. Są to przeważnie rodzinne restauracje serwujące bardzo dobre i tanie dania. Podczas naszej wycieczki odwiedziliśmy najsłynniejszą pica w Santiago – Pica de Clinton (naprzeciwko budynku opery), w której to sam Bill Clinton po wyjściu z opery zamówił Colę – miejsce to teraz jest udekorowane podobiznami Clintona, gadżetami itd.
Nasz czas w Santiago dobiegł końca, zabraliśmy swoje rzeczy od Jose i ruszyliśmy na dworzec, gdzie czekał na nas już Ivan. Kupiliśmy bilety do Vina del Mar, z firmy Pullman Bus (4000 CLP) i od razu bilety na nocny autobus do Pucon, który musieliśmy złapać z Santiago za dwa dni.