Jeśli chodzi o Maroko z dziećmi to nasze oczekiwania od były bardzo rozbudzone – ciepło, pyszne jedzenie, mili ludzie, widoki. Z perspektywy czasu stwierdzam, że nie tylko nasze myśli mocno zbłądziły, ale też mieliśmy za mało czasu żeby ogarnąć wyjazd tak jak należy. Nie wiem co, nie wiem dlaczego, ale Maroko strasznie mnie zawiodło. Moje odczucia mogą być zafałszowane przez chorobę, która mnie dopadła w połowie drogi i przez to trochę wyłączyła ze zwiedzania, ale w swoich odczuciach nie jestem niestety odosobniony. Dlatego też w tekście oddaje też głos Karolinie, która ma trochę inne odczucia po przyjeździe. W zasadzie fajnie, że się różnimy, bo dzięki temu będziecie mogli spojrzeć na Maroko z dwóch różnych perspektyw, chociaż nadal bez cukru.
O tym przeczytasz
MAROKO Z DZIEĆMI CO JEŚĆ?
MARIO: Jak ktoś mnie zapyta czy próbowałem tadżin to odpowiem, że próbowałem i już więcej nie chcę. Tadżin to sposób przygotowywania potrawy, ale jest to też jej nazwa. Tadżin można zjeść z każdym rodzajem mięsa lub tylko z warzywami z dodatkiem cebuli, pomidorów i oliwek. Można go spróbować zawsze i wszędzie. Wszędzie też smakuje podobnie. Czasami jest też tak, że nic innego nie ma – jest tylko tadżin. Po 3 dniach takiego jedzenia nie mogłem już na niego patrzeć a wręcz myśl o nim wywoływała u mnie odruch odwrotny od przełykania. Oczywiście w większych miastach (a tych na południu Maroka jest jak na lekarstwo), można zjeść coś innego, ale kulinarnie nie ma szaleństwa, a spodziewałem się eksplozji smaków, zapachów. Dlatego czuję się zawiedziony.
KARO: Rzeczywiście, w Maroku tadżin czeka na nas na każdym kroku. Wszędzie go pełno. W zasadzie nie było miejsca, żeby nam go nie zaproponowano. Mnie było jednak o tyle łatwiej (albo trudniej), że nie jem mięsa. Miałam więc do wyboru tadżin wegetariański, czyli po prostu pieczone warzywa: ziemniaki, marchewkę, oliwki, pomidory, cebulę z dodatkami w zależności od regionu. Za każdym razem warzywa smakowały trochę inaczej: raz były wyśmienicie doprawione, czasem po prostu mdłe.
Jednak to, nad czym się rozpływałam (no może poza Marakeszem) był kuskus. Absolutnie niebiańskie doznanie smakowe! W domu po prostu zalewamy kuskus wrzątkiem, przykrywamy na kilka minut i już. W Maroku natomiast przyrządzanie kuskusu trwa około dwóch godzin. Gotuje się go w specjalnym garnku z dziurkami na parze, dzięki czemu ziarenka nabierają niezwykłej delikatności i lekkości. No po prostu niebo w gębie!
Drugą pyszną rzeczą, na którą udało nam się trafić tylko raz był omlet berberyjski – przyrządził nam go nasz gospodarz w riadzie Panorama w Todra Gorges. Tak świetnie przyprawionej jajecznicy jeszcze chyba nigdy nie jadłam – nawet izraelska szakszuka nie dorastała mu do pięt. Najpierw upieczono w tadżinie warzywa (ziemniaki, pomidory, bataty i marchewkę), potem dodano do tego cebulę, czosnek (dużo czosnku!), oliwki, rodzynki i jajka. Wszystko razem raz jeszcze upieczono. Pychota.
POGODA
MARIO: Rozważając Maroko z dziećmi trzeba mieć na uwadze kiedy się chce wybrać do tego kraju. W szkole mnie uczyli, że na pustyni w nocy jest zimno i to nie było dla mnie zaskoczeniem. Przyznaję jednak, że dałem się zwieść stereotypowi Afryki i ciepła tam panującego. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że można w Afryce marznąć. W ciągu dnia było bardzo przyjemnie (16-20 st. Celsjusza), ale w nocy temperatura w pokoju oscylowała już w granicach 10 stopni. Na niczym spełzały próby dogrzania pokoju. Jedyny ratunek nadchodził w łóżku pod 2 lub 3 warstwami koców. Prysznic pod kocem raczej nie wchodził w grę. Od razu przypominała mi się nasza majowa podróż na Islandię i to uczucie zmęczenia psychicznego, że kolejną noc trzeba będzie spędzić ponownie w zimnie.
KARO: Tu przyznaję rację Mario. Wieczorny chłód w pokoju był bardzo dojmujący i zwyczajnie męczący. Nigdy chyba tak bardzo nie żałowałam tego, że nie zabrałam ze sobą ciepłych zimowych skarpet – stopy miałam po prostu lodowate. Całe szczęście, że pomyśleliśmy o dzieciach i one miały komplet ubrań na wszystkie możliwe pory roku. Dlatego też najprzyjemniejsze były poranki i ciepłe słońce, w którym codziennie się grzaliśmy. Czuliśmy się jak koty, które po długiej zimnej nocy starają się nagromadzić w sobie jak najwięcej słonecznej energii.
O dziwo, najcieplejszą noc mieliśmy na pustyni pod namiotem. Najpierw ogrzewało nas ciepło ogniska, przy których siedzieliśmy słuchając bębniarzy, a potem 3 warstwy koców z wielbłądziej wełny. Pod takimi kocami żaden chłód niestraszny.
MAROKO Z DZIEĆMI – ODLEGŁOŚCI
MARIO: Spędzając blisko 70 dni w roku w podróży, człowiek przyzwyczaja się do przemieszczania. Nie raz zdarzało nam się zwiedzać „z poziomu samochodu” – tak zjechaliśmy całą Islandię czy Chile. Ale tyle kilometrów „na pusto”, ile przejechaliśmy w Maroku, chyba nigdzie nie robiliśmy. Oczywiście bywały perełki, przy których i my się zatrzymywaliśmy. Większość jednak z tych 1900 km, które to po prostu kawał ziemi o kolorze cegły. W oddali góry o tym samym kolorze, jakaś chatka albo małe miasteczko. Po przejechaniu pierwszych 200 km już w zasadzie widziałeś wszystko, co można zobaczyć z poziomu samochodu. Najmniej atrakcyjny był 430 kilometrowy odcinek z Merzougi do Fezu, chociaż spokojnie w szranki o palmę pierwszeństwa mógłby startować odcinek z Fezu do Ouzoud (360 km).
KARO: Dla mnie te wszystkie odległości były co prawda męczące, ale widok z okien zupełnie mi to rekompensował. To, co dla Mario było monotonne i po pewnym czasie nużące, dla mnie miało jakąś magiczną moc przyciągania. W zasadzie mogłabym się na to wszystko gapić bez końca. Gdyby tylko dzieciaki nie wymagały ode mnie takiego zaangażowania (rysowanie, granie w gry, przytulanie na zmianę albo naraz, śpiewanie, usypianie, uspokajanie po kłótniach), mogłabym tak jeździć i jeździć.
Swoją drogą niesamowite jest to, że nasze maluchy, mimo tylu godzin spędzonych w aucie, naprawdę dawały radę. Udało nam się przejechać niemal 2000 km bez większych spięć. Za kierownicą siedział głównie Mario, bo ja – ilekroć udawało mi się trochę poprowadzić – po chwili byłam „wzywana” na tył. Nasze dzieci ewidentnie miały okres „mamowy”, więc to ja byłam najlepszym kompanem samochodowych zabaw i przytulanek. Nie było jęczenia i ciągłego pytania „ile jeszcze”. Droga upływała nam nad wyraz spokojnie. Liczyliśmy auta, wypatrywaliśmy osiołki, konie i wielbłądy, graliśmy w nazwy zwierząt, czytaliśmy i rozwiązywaliśmy zagadki
KIM JEST TURYSTA W MAROKU?
MARIO: Turysta jest utożsamieniem pieniędzy i ten pogląd już nam nie raz towarzyszył w podróży. Przyzwyczailiśmy się do takiego traktowania. Jednak to w Maroku pierwszy raz w życiu byliśmy oszukiwani. I nie chodzi tu o targowanie, bo to jest całkiem zabawny proces i ostatecznie zawsze się kończy podaniem ręki – niezależnie od efektu. Bardzo szanuje ten cały proces negocjacji i nawet go lubię. Ale nie mogę zrozumieć, że ktoś przynosi nam rachunek za jedzenie a na nim jest kwota zawyżona o 20€. 100% więcej i jeszcze twierdzi, że wszystko jest dobrze policzone. Jak nie wychodzi, to się zaczyna doliczać kwoty za talerzyk, którego się nie zamawiało, za bakłażana, który leżał na tym talerzyku, itd. No nigdzie, ale to nigdzie nie czuliśmy się tak źle jak np. po kolacji na placu Dżamma al-Fina w Marakeszu. Smutno.
KARO: W Maroku czułam się podobnie jak w Izraelu. Byłam „widzialna” tylko dla połowy mieszkańców. Kobiety zazwyczaj się uśmiechały, pozdrawiały mnie, zagadywały, zaczepiały nasze dzieci, które albo szły obok mnie albo siedziały w nosidełkach. Mężczyźni dzielili się na kilka grup. Dla tych pracujących na co dzień z turystami byłam po prostu kolejną klientką. Dla zwykłych mieszkańców południowego Maroka byłam blondynką z Europy, na którą można popatrzeć, a nawet gapić się długo bez żadnego skrępowania. Ta grupa już nie zwracała się do mnie z niczym, nie odpowiadała na żadne pytania i traktowała jak powietrze. Czasem, jak próbowałam uśpić Jasia i chodziłam przez chwilę sama obok restauracji, zdarzało mi się usłyszeć pytania „Gdzie jest twój mąż?”.
Wszyscy jednak, niezależnie gdzie byliśmy, byli bardzo przyjaźnie i pozytywnie nastawieni do naszych dzieciaków. Często głaskali, łapali za nóżki, bez pytania całowali w policzek albo chcieli przytulić. Czasem to było miłe, a czasem zwyczajnie męczące. Zwłaszcza dla Mańki, która nie przepada za zbyt bliskim kontaktem z kimś obcym.
38 komentarzy
Nam też się kojarzyło z eksplozją barw i smaków, ale może mieliśmy pecha, nie wiem. Maluchy na kuchnię raczej bezproblemowo. Jasio nie jest fanem mięsa więc słabo mu wchodziło, ale zawsze było danie mamy do podjadania. Generalnie bez stresu.