Autobus do Pucon dojechał o poranku. Miasto, które jeszcze się nie obudziło wyglądało jak żywcem wyjęte z „Przystanku Alaska” :-). Brakowało nam tu tylko tego łosia z czołówki serialu.
Mimo wczesnej godziny musieliśmy znaleźć jakiś nocleg na najbliższe trzy dni. Pucon jest na tyle małym miastem, że wszystko jest w zasięgu ręki. Przejście z jednego końca miasta na drugi zajmuje nie więcej niż 20 min.
Wpadliśmy na szalony pomysł, że w czasie naszego pobytu w Pucon wejdziemy z Manią na królujący nad okolicą wulkan Villarrica. Ostatecznie, po konsultacjach z kilkoma osobami z różnych agencji, doszliśmy do wniosku, że jest to zbyt ryzykowne, i że aż tak nieodpowiedzialni nie będziemy. Pokój udało się nam znaleźć w hostelu La Tetera. Właścicielka bardzo miło nas zaskoczyła proponując wstawienie do pokoju łóżeczka dla małej. Jeszcze większe zaskoczenie przyszło, gdy wyszliśmy na balkon, a naszym oczom ukazał się w całej okazałości wulkan.
O tym przeczytasz
Pucon na rowerze
Po śniadaniu w Cafe de la P, zdecydowaliśmy wypożyczyć rowery (10000 CLP ~ 20$ za dwa, na cały dzień). Jest w zasadzie jedna rozsądna ścieżka rowerowa prowadząca do wodospadów Ojos de Caburgua. Można się tam dostać albo jadąc ulicą (częściowo wyznaczoną ścieżką dla rowerów) albo wybrać bardziej wymagającą drogę, przez okoliczne wioski. My zdecydowaliśmy się na wersję mieszaną :-). Było to też pierwszy raz naszej Marianny w nosidle założonym na plecach. Zarówno mnie, jak i Karoli jechało się z nią bardzo komfortowo i mieliśmy poczucie, że nic złego się z nią nie dzieje. Zresztą przez większą część drogi kamienie i wertepy skutecznie usypiały naszą córcię. Po około 3h wymagającej, jak dla nas drogi dotarliśmy do parkingu, gdzie zostawiliśmy rowery i zapłaciliśmy 1500 CLP od osoby za wejście na teren wodospadów.
Okolice Pucon – Ojos de Caburgua
Wodospady może nie są spektakularnej wysokości, ale i tak robią wrażenie. Głównie dzięki lazurowej, górskiej wodzie. Obok wodospadów jest „Laguna Azul”. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy tak głęboką, krystalicznie czystą, niebieską wodę. Mimo zakazów miało się ochotę tam wskoczyć. Rowery musieliśmy oddać przed 19:30 przez co zrezygnowaliśmy z dojazdu (5km w górzystym terenie) do jeziora i plaży Caburgua. Droga powrotna już tak przyjemna nie była ponieważ prowadzi wzdłuż ulicy. Tym co wynagradzało nam ruch uliczny było towarzystwo wulkanu. Łącznie zrobiliśmy tego dnia około 40 km
Park Narodowy Huerquehue – okolice Pucon
Kiedy poprzedniego dnia sprawdzaliśmy pogodę, nic nie zapowiadało tego, co miało się wydarzyć :-). Ale po kolei. Po wczesnym śniadaniu wyruszyliśmy busem do jednego z najbardziej znanych parków narodowych Chile – Huerquehue. Obszar 125 km kw. parku robi niesamowite wrażenie. Ogromne zbocza porośnięte lasami araucariowymi, rwące strumienie, zielono-błękitne jeziora, szumiące wodospady i tysiące metrów górskich ścieżek przypominały nam mityczne lasy, „where the wild things are”.
Naszą wędrówkę szklakiem pięciu jezior (Los Lagos Trail), która miała trwać ok. 6-8 godz. zaczęliśmy niewinnie, od niewymagającej ścieżki. Wtedy też spadły na nas pierwsze krople deszczu. Podczas początkowej wspinaczki deszcz zamienił się w niewielką mżawkę, która nawet była przyjemna, zważywszy, że poczuliśmy na plecach pierwsze krople potu. Kiedy minęliśmy pierwszy punkt widokowy i dotarliśmy do wodospadu, mżawka zamieniła się w prawdziwą ulewę. Mania czym prędzej powędrowała z moich pleców pod kurtkę Mario, ja przechwyciłam plecak, a zdjęcia zostały zrobione w tempie błyskawicznym :-).
Wszystkie kolejne punkty „must see” zaliczyliśmy podczas mniejszego lub większego deszczu. Na początku nasze ubranie było odporne na te niesprzyjające warunki pogodowe, jednak po 4 godz. nieustannej ulewy, nawet ono nie wytrzymało takiej ilości wody. Na szczęście Marianka w nosidle, w swojej profi outdoorowej kurtce :-), dodatkowo przykryta kurtką Mario pozostała nietknięta (no, może oprócz skarpetek). Dlatego też zdecydowaliśmy się ominąć jezioro położone najwyżej i ruszyć w drogę powrotną.
Najszybsze nasze zejście
Wracając, chcieliśmy wstąpić do tzw. refuggio – chilijskiego schroniska, żeby przebrać i nakarmić Manię. Fatalne oznaczenie tras lub raczej jego brak spowodował, że nasze schronisko to nie jest schronisko, które było na mapie, ale zwykła waląca się biała murowana mikrochatka zaśmiecona wewnątrz, tak że nie dało się wejść, z jeszcze mniejszym minidaszkiem, pod którym ledwie wystarczyło miejsca dla nas trojga.
Po dwóch godzinach schodzenia po śliskim, pełnym błota i kałuż szlaku (ale jakie widoki!!! :-)) znaleźliśmy się w domku strażników parku. Zastaliśmy tam równie przemoczonych innych turystów. Wszyscy czekaliśmy na najbliższy autobus do Pucon, który miał odjechać za 45 min. W tamtej chwili tym bardziej doceniliśmy, że mamy ze sobą Manię. Jeden ze strażników zobaczył, że jest z nami dziecko, od razu zawołał nas do swojego biura. Zdjęliśmy mokre rzeczy, rozebraliśmy Manię, owinęliśmy ją w ręcznik, który dał nam miły pan strażnik (ja dostałam jego kurtkę :-)) i usiedliśmy przy piecu. Ostatnie minuty w parku Huerquehue spędziliśmy u serdecznych ludzi, śmiejąc się i wymieniając doświadczeniami ze szlaku :-).
Podczas całej wędrówki mieliśmy włączone Endomondo – weszliśmy na 1383 metry, przeszliśmy 17,23 km, zajęło nam to 6,5 godz. To był bardzo dłuuugi dzień :-).
Opuszczamy Pucon…
Opuszczamy Pucon. O 16:15 mamy abutobus firmy JAC (jako jedyni jeżdżą do Puerto Montt – 9000 CLP ~ 54 zł za osobę). Na 21:00 mamy planowo pojawić się w Puerto Montt u Doroty i Miguela (z Pewnego Razu w Chile). Tymczasem po ostatnim dość intensywnym dniu, ten miał być bardzo, bardzo spokojny. I taki też był.
Zaraz po śniadaniu wybraliśmy się nad jezioro Villarica, nad którym leży Pucon. Mania miała znowu okazję pobawić się w piaskownicy, tym razem jednak piasek był czarny – pewnie stwierdziła, że musi smakować inaczej, bo i jego musiała spróbować :-).
W okolicy było bardzo mało ludzi, dzięki czemu mogliśmy naprawdę odpocząć i nacieszyć się Manią i tym, że jesteśmy w takim miejscu. Czas nam upływał bardzo przyjemnie, niestety jednak godzina odjazdu zbliżała się nieubłaganie. Przedtem jednak musieliśmy zahaczyć o kilka miejsc: i) pieluchy dla małej, ii) kantor, iii) restauracja. To ostatnie miejsce w pamięci Mani (mamy nadzieję) zostawi jakiś ślad. Pierwszy raz miała okazję próbować kraba :-). Dużo tych pierwszych razów ma nasza Marianna podczas tej podróży. My zresztą przeżywamy z nią równie mocno wszystkie nowe rzeczy, które do tej pory wydawały się nam takie zwykłe, proste, niewiele znaczące.
…z przygodami
Podsumowanie naszego pobytu w Pucon należało jednak do mnie (Mario). Rano musieliśmy opuścić nasz pokój, a rzeczy zostawiliśmy w recepcji. Jednak nie wszystko przez noc wyschło po „spacerze w parku”. Moja kurtka wciąż była cała mokra – wylądowała więc na wieszaku w recepcji. Siedząc już w autobusie Karola zapytała się mnie retorycznie czy zabrałem kurtkę z wieszaka :-). Moja mina bezcenna – odpowiedziałem, ze stoickim spokojem, że oczywiście… zapomniałem.
Wybiegłem szybko z autobusu, moim hiszpańskim na poziomie „kali isć, kali kraść” wyjaśniłem panu kierowcy, że musi na mnie poczekać, bo zostawiłem kurtkę dwie ulice dalej w hotelu. Jak on kręcił nosem, czy nie wie, czy może tyle czekać, ja już byłem w drodze do hostelu. W życiu nie biegłem tak szybko, a przez pierwsze 30 min w autobusie nie mogłem dojść do siebie. Takim oto miłym akcentem pożegnałem Pucon. Dodam, że w kurtce były klucze do mieszkania :-).