Upalna niedziela. Żar leje się z nieba od pojawienia się pierwszych promieni słońca. Nie ma co ukrywać, że mamy coraz mniejszą ochotę na zwiedzanie Szybeniku, o którym tak dużo czytaliśmy jeszcze w Polsce. Nie pomaga również nagłe przeziębienie Karoli. Klimatyzacja w samochodzie co prawda przynosi ulgę, ale kiedyś w końcu trzeba z niego wyjść.
Miasto wygląda na lekko wymarłe, ale czemu się dziwić, jest godzina 11:00, a termometr wskazuje 32,5 stopnia w cieniu. Wszyscy „normalni turyści” wcześnie rano zabrali ze sobą zestaw plażowicza i pojechali w bardziej przyjazne miejsce. My jednak się nie poddaliśmy… a przynajmniej nie tak do końca :-).
Atrakcje Szybeniku
Diamentem w koronie Szybeniku jest monumentalna katedra św. Jakuba – dalmatyński zabytek wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Właśnie tam skierowaliśmy swoje pierwsze kroki. Wąskie uliczki, schodki i krawężniki stały się torem przeszkód dla Mani, który pokonywała z niezwykłą dokładnością i zawziętością. Ciężko momentami było za nią nadążyć. Oczywiście nie musimy dodawać, że Jasio chciał dorównać siostrze i z równym entuzjazmem próbował skakać, biegać i wspinać się na wszystko to, co było w zasięgu wzroku.
Z kolorowych uliczek i małych kameralnych placyków trafia się nagle na plac Republiki Chorwackiej, gdzie stoi ona – katedra. Z daleka nie wyróżnia się niczym szczególnym (Mania przebiegła obok jakby nigdy nic – powodem mogła być lodówka z napojami wystawiona przed pobliski sklep :-)), dopiero z bliska widać prawdziwy kunszt budowniczych. Katedra w całości zbudowana jest z kamiennych bloków – uchodzi za największy na świecie kamienny kościół, bez elementów z cegły czy drewna.
Dwa razy próbowaliśmy wejść do katedry i ostatecznie udało nam się do niej dostać na około 2 minuty. Ilość niedzielnych nabożeństw skutecznie uniemożliwiła nam porządne rozejrzenie się po wnętrzu, które robi rzeczywiście ogromne wrażenie. Warto także zajrzeć do przepięknego baptysterium i poprzyglądać się niesamowitym rzeźbieniom na suficie i na ścianach. Staliśmy zupełnie oczarowani.
W chorwackich miastach i miasteczkach fajne jest to, że tak naprawdę nie trzeba chodzić po nich z przewodnikiem. Wystarczy iść tam, gdzie nogi poniosą – w zasadzie na każdym kroku czeka na nas coś wyjątkowego, coś, co pamięta czasy rzymskie albo chociaż średniowieczne. Dodatkowo, jeśli mamy ze sobą dzieci, to w zasadzie upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Jeśli maluchy chcą iść w prawo to idziemy w prawo, jeśli prosto, to tez dobrze: włóczenie się i tzw. „zwiedzanie” odbywa się bez sporów, bez negocjacji – po prostu rozwiązanie idealne.
Chodząc tak po Szybeniku, trafiliśmy do średniowiecznego ogrodu przy franciszkańskim klasztorze św. Wawrzyńca, które – jak się okazało – opisywane jest w przewodniku jako miejsce magiczne. Przeszliśmy go tak, jak Mania obok katedry – bezrefleksyjnie. Gdyby ktoś nas nie zapytał, czy mamy bilety, to nawet nie widzielibyśmy, że już jesteśmy w TYM ogrodzie :-). Sądziliśmy po prostu, ze to kilka rabatek z ziołami i kwiatami, a nie misternie zrekonstruowana szkatułkowa konstrukcja na planie krzyża. Chyba potrzebujemy jednak kilku lekcji z architektury krajobrazu :-).
Po czterech godzinach w Szybeniku i wizji wspinania się do położonej na samym szczycie miasta twierdzy św. Michała spasowaliśmy. Myślami już i tak byliśmy na Hvarze.