Powtarzamy ciągle, że w podróżowaniu z dziećmi nieistotne są wspomnienia z miejsc, które odwiedzamy, a emocje, które zostają w nas i w naszych dzieciach. Liczy się przede wszystkim wspólnie spędzony czas. Ale nawet nam zdarza się czasem o tym zapomnieć – biegniemy bez sensu z punktu A do punktu B, zatracając po drodze prawdziwy cel naszej podróży.
Dopiero w miniony weekend zrozumiałem, jak bardzo ten sposób podróżowania w biegu jest szkodliwy. Niekoniecznie trzeba jechać na koniec świata, wspinać się na wysokie góry czy pływać w oceanie, żeby było miejsce na emocje i budowanie relacji z dzieckiem. Często wystarczy to, co mamy na wyciągnięcie ręki – bela siana, rżysko, bocian na polu, czy gąsienica na dłoni.
„Tato zobacz, tato zobacz!” krzyczy Mania, a ja patrzę i podziwiam, że przełamuje kolejne strachy, doświadcza czegoś nowego, naszego, wspólnego. Czas, który – jeśli minie – będzie już nie do odzyskania. Świadomość tego jest kolejnym kamyczkiem do strumyczka, który zaczyna płynąć w mojej głowie, że szkoda mi tego czasu na wszystko inne poza rodziną. A jeszcze bardziej szkoda mi, że ten czas tak szybko mija.
Moja refleksja jest wynikiem wyjazdu ojców z dziećmi zorganizowanego przez Łukasza (Mikrowyprawy) – pojechaliśmy do Domu nad Wierzbami niedaleko Warszawy. Pomyślałem – świetny pomysł, nareszcie poznam innych ojców, którzy mają podobnie ustawione priorytety na życie co ja. I poznałem! Szkoda tylko, że nie przyjechało ich więcej – oprócz mnie było ich trzech. Wskazuje to niestety na brak świadomości siły i roli ojca w wychowaniu dzieci.
Mimo niewielkiej liczby osób, strugów deszczu lejących się z nieba był to czas pozytywnych emocji, które ja i Mania zapamiętamy na długo. Bo jak tu nie zapamiętać pierwszego, wspólnie budowanego szałasu, szukania bobra, robienia indiańskiej mapy wyprawy, czy uciekania przed deszczem z jednoczesnym śmiechem i krzykiem „Tato, szybciej!”.
4 komentarze