Opuszczaliśmy Merzougę z nowym planem w głowie. Nowym, ponieważ nasz pierwotny plan zakładał, że przejedziemy przez Atlas bezpośrednio w okolice wodospadów Ouzoud. Jak już wiecie, pogoda nie dopisała i drogi w górach stały się nieprzejezdne. Potrzebny był więc plan awaryjny. Liczyliśmy, analizowaliśmy, co chwila zmieniając zdanie. Ostatecznie kilka godzin przed wyjazdem zdecydowaliśmy – jedziemy do Fezu. Bagatela, 470 kilometrów i jak się później okazało 10 godzin jazdy!


I wiecie co? To była jedna z naszych najmądrzejszych decyzji. W Fezie zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Po pierwsze, byliśmy w dużym szoku naszego noclegu. Pierwszy raz ściany nie były gołą gliną – pokrywały je mozaikowe zdobienia. I uwaga – było ciepło. Tak, tak ciepło. Nie trzeba było się zastanawiać czy kąpiemy dziś dzieci czy nie. Tak bardzo to ciepło podniosło nas na duchu, że postanowiliśmy zostać w Fezie o jedną noc dłużej.












Z Fezu wyjeżdżaliśmy z uśmiechami na ustach. Potwierdziliśmy też, że miejsca, do których się nie planuje pojechać, a jakimś sposobem się w nich ląduje, okazują się być największym, pozytywnym zaskoczeniem.