7,8K
Opuszczaliśmy Merzougę z nowym planem w głowie. Nowym, ponieważ nasz pierwotny plan zakładał, że przejedziemy przez Atlas bezpośrednio w okolice wodospadów Ouzoud. Jak już wiecie, pogoda nie dopisała i drogi w górach stały się nieprzejezdne. Potrzebny był więc plan awaryjny. Liczyliśmy, analizowaliśmy, co chwila zmieniając zdanie. Ostatecznie kilka godzin przed wyjazdem zdecydowaliśmy – jedziemy do Fezu. Bagatela, 470 kilometrów i jak się później okazało 10 godzin jazdy!
I wiecie co? To była jedna z naszych najmądrzejszych decyzji. W Fezie zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Po pierwsze, byliśmy w dużym szoku naszego noclegu. Pierwszy raz ściany nie były gołą gliną – pokrywały je mozaikowe zdobienia. I uwaga – było ciepło. Tak, tak ciepło. Nie trzeba było się zastanawiać czy kąpiemy dziś dzieci czy nie. Tak bardzo to ciepło podniosło nas na duchu, że postanowiliśmy zostać w Fezie o jedną noc dłużej.
Zresztą uznaliśmy, że Fez oferuje na tyle dużo, że nie ma co się specjalnie spieszyć. Medyna, bo tam jest cała magia tego miejsca, przypomina w pierwszej chwili Stare Miasto w Jerozolimie. Te same wąskie zatłoczone uliczki, ten sam gwar. Jednak po kilku dniach spędzonych w Fezie uznaliśmy, że jest zdecydowanie bardziej klimatyczny i magnetyczny.
Jest jeszcze jedna zaleta tego miejsca – jest ono całkowicie wyłączone z ruchu kołowego. Jak znakomity to jest pomysł, mieliśmy się dowiedzieć już za kilka dni w Marrakeszu, gdzie po równie wąskich uliczkach medyny, z prędkością przekraczającą zdecydowanie zdrowy rozsądek, jeździły skutery. W Fezie Mania i Jasio spokojnie mogli podróżować za rękę. Nawet na ich wysokości świat był niesamowicie atrakcyjny. A to kura, a to przyprawy w workach. Wszystkiego można dotknąć, powąchać. Feeria barw i kolorów – nareszcie, nareszcie Maroko, które dorównywało naszym wyobrażeniom.
Poza wszechobecnymi przepięknymi kolorowymi mozaikami, w Fezie odnaleźliśmy więcej pocztówkowych obrazków, jak na przykład garbarnia, którą można oglądać z dachów pobliskich domów. Mówi się, że do garbarni można trafić po zapachu. Niestety w naszym przypadku nie poszło tak łatwo. Oczywiście, zdezorientowany turysta to zarobek. Wystarczyła minuta zawahania i już obok nas pojawiła się samozwańcza przewodniczka. Rzecz jasna, za wiedzę i drogę na skróty trzeba było zapłacić :-) .
A widok? Niesamowity i przerażający zarazem. Ludzie siedzący po pachy w wielkich kadziach z barwnikami. Wszędzie masa oprawionych świeżych i wysuszonych skór i wszechobecny smród, bo inaczej tego nie można opisać, amoniaku. Mimo wszystko było warto, bo to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.
Z Fezu wyjeżdżaliśmy z uśmiechami na ustach. Potwierdziliśmy też, że miejsca, do których się nie planuje pojechać, a jakimś sposobem się w nich ląduje, okazują się być największym, pozytywnym zaskoczeniem.