Główna » 14 dni w Kolumbii – minął rok

14 dni w Kolumbii – minął rok

by Mario

Ostatnio naszła mnie smutna konstatacja. Dokładnie rok temu spędziliśmy ostatnie wspólne wakacje – miały być trzy tygodnie, a musiało nam wystarczyć 14 dni w Kolumbii. Przerwany wyjazd przez zamknięte lotniska i światową pandemii. Ostatnio sobie uświadomiłem, że bardzo mało mi zostało wspomnień, nieważne czy dobrych czy złych, z tego roku. Tak jakby czas przeleciał mi przez palce. Dlatego dziś postanowiłem sobie z perspektywy roku przypomnieć nasze marcowe wojaże w Kolumbii.

Kolumbijska finca w drodze do Pijao

Stolica Kolumbii – Bogota

Po wyjściu z lotniska pamiętam to pierwsze zderzenie z ciepłym powietrzem. Uśmiechy i powitanie naszych dobrych znajomym Kolumbijczyków, których my pół roku wcześniej gościliśmy u siebie w Warszawie na couchsurfingu. Pamiętam, jak otwierając okno w taksówce, zostałem zbesztany, że mam je natychmiast zamknąć. Bardzo często się zdarza, że przez uchylone okno niespodziewanie potrafi nam zniknąć telefon z ręki, albo naszyjnik. Pamiętam ten hałas i zgiełk najstarszej, klimatycznej, trochę bajkowej dzielnicy Bogoty – Candelaria.

Jednak to, co zapamiętam ze stolicy Kolumbii najbardziej, to przeogromne korki – czas potrzebny na przejechanie samochodem, niezależnie od pory dnia. Pokonanie 10-kilometrowej trasy trzeba liczyć w godzinach a nie minutach. Nie pomaga system zmiennego zakazu poruszania się samochodów z tablicami parzystymi i nieparzystymi. Niewydolna jest też komunikacja miejska. Teraz, po roku, tęsknię za Bogotą, ale chyba bardziej za rozmowami z Roni i Monicą niż za samym miastem.

Na północ od Bogoty – Villa de Leyva

To małe, białe miasteczko powoduje w mojej głowie przyjemny mętlik. W pierwszej chwili chciałem Wam napisać, że chyba będę już zawsze pamiętał wieczorowe spacery po ogromny placu. Za chwilę jednak mam przed oczami lokalny targ i masę owoców i warzyw, których nazwy ciężko zapamiętać, a co dopiero próbować przetłumaczyć z hiszpańskiego.

Villa de Leyva wieczorem

W mojej głowie zostanie też obraz pierwszej kolacji w miasteczku, gdzie w restauracyjnym ogrodzie jedliśmy niesamowite rzeczy, a dzieciaki miały swój kąt do malowania domków dla ptaków. Czuło się tam taką błogość miejsca.

Restauracja Villa de Leyva

Nasz kolumbijski numer jeden – Zona Cafetera

Czemu numer jeden? Ano wszystko się nam tu zgadzało. Mieliśmy fantastyczną haciendę z basenem, z którego roztaczał się widok na pole bananowców. Byliśmy w obszarze słynącym z kawy, a jak może wiecie, kawę pijamy częściej niż wodę.

basen w Hacienda Combia
Basen z widokiem za milion dolarów
Ziarna kawy na drzewie - kolumbijska kawa

W mojej pamięci na długo pozostanie też wizyta u lokalnego fryzjera. Ileż to się musiałem językowo z moim hiszpańskim nagimnastykować, żeby przekazać fryzjerce instrukcje strzyżenia Jasia – żeby nie obcinała Jasia tak jak stanowi kolumbijska moda, czyli maszynką we wzorki, tylko normalnie nożyczkami.

Rodzina na tle budynków w Calaraca

Mówi się, że dzieci otwierają wiele drzwi. Nam na pewni otworzyły drzwi do restauracji El Hato. To tu wróciliśmy jeszcze dwa razy podczas naszego pobytu w Zona Cafetera, a z właścicielem żegnaliśmy się jak ze starym znajomym. To tu też zjadłem najlepszą bandeja paisa w całej Kolumbii.

Bandeja paisa - potrawa kolumbii
Bandeja paisa w całej okazałości

Jednak wisienką na torcie w tym regionie były najwyższe palmy woskowe na świecie. To miejsce wywarło na mnie takie wrażenie, że obecnie widok palm i latających kondorów nad parkiem Valle de Cocora zdobi moje przedramię w postaci tatuażu.

Kto tu zostawił ten kamyczek?

Z żalem opuściliśmy Zona Cafetera, ruszyliśmy na kolumbijskie Mazury. Pojezierze w okolicach Guatape to, jak się okazało po fakcie, weekendowa miejscówka dla mieszkańców Medellin. Słynie z ogromnego monolitu, który stoi po prostu pośrodku niczego – na tym polega jego wyjątkowość.

monolit w guatape piedra del penol

Jednak to, co utkwiło mi w głowie z Guatape to poranek 13. marca, gdzie w Polsce była bodajże godzina 15:00, a my – zamiast planować skąd zacząć naszą podróż łodzią po okolicznych licznych jeziorach – siedzieliśmy przykuci do telefonów, oglądając jak Premier naszego rządu mówi, że za dwa dni w Polsce nie wyląduje żaden samolot. Możecie sobie wyobrazić powagę sytuacji. My, trójka dzieci, 10 tys. km od Warszawy. Uznaliśmy, że niewiele możemy z tym faktem zrobić – polecam przy tej okazji film o cudownej filozofii życia – po prostu jakoś wrócimy wcześniej czy później.

Kartagena, zrobiło się gorąco

Mania niesiona przez tatę na ulicach Cartageny

Kartagena to perła Kolumbii, a ja Wam powiem szczerze, że niewiele z niej pamiętam. Nie dlatego, że przyjmowaliśmy za dużo używek. Czas w Kartagenie to moje usilne próby zorganizowania nam powrotu do domu. Wisiałem na telefonie przez dobre 12 godzin, próbując dodzwonić się wszędzie tam, gdzie myślałem, że ktoś będzie mógł nam pomóc. Ostatecznie, mimo tego, że wszystkie próby skończyły się fiaskiem, uznaliśmy, że nie ma na co czekać i spakowaliśmy się. Nasz powrót do Polski trwał w sumie 4 doby, ale udało się, po 14 dniach w Kolumbii wylądowaliśmy w Warszawie.

Czy żałujemy, że polecieliśmy? Czy podjęlibyśmy inną decyzję, wiedząc w jaki sposób nasza wyprawa może się skończyć? Nie. Wychodzimy bowiem z założenia, że każde doświadczenie jest po coś. I że nawet z najgorszej sytuacji bez wyjścia, to wyjście ostatecznie się znajduje. A co zobaczyliśmy, to nasze :).

Inne wpisy

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.