2,9K
Odkąd zostałam mamą mój czas na zajmowanie się sobą trochę się skurczył. W zasadzie skurczył się nawet bardzo. Zresztą, nigdy jakoś specjalnie nie lubiłam przesiadywać w łazience, robiąc makijaż, układając włosy czy smarując się różnymi drogocennymi specyfikami. Szkoda mi było na to czasu.
Jednak po urodzeniu dzieci i po przekroczeniu magicznego progu 30-stki zaczęłam trochę uważniej przyglądać się temu, co jem, co stoi na mojej półce w łazience i na co poświęcam czas. Z doświadczenia już wiem, że twarz sama z siebie nie odzyska blasku po nieprzespanej nocy a ciało jakimś cudem samo nie wróci do formy. Trzeba trochę o to wszystko zadbać. W ten sposób zrezygnowałam z mięsa, zaczęłam jeść zdrowiej, piję mniej kawy (choć uwielbiam jej smak i zapach ponad wszystko!), poukładałam na nowo proporcje pomiędzy pracą i domem. I choć ciągle szukam tej złotej proporcji, to czuję, że wreszcie jestem na właściwej drodze.
Również częste podróże skłoniły mnie do tego, by przemyśleć, co pakuję do swojej kosmetyczki i skąd to pochodzi. Zaczęłam szukać produktów z dobrym, prostym składem, które będą wydajne i – w razie czego – będą na tyle bezpieczne, że mogli ich użyć inni członkowie naszej podróżującej ekipy. Po kilku mniej lub bardziej trafionych próbach znalazłam swój wymarzony zestaw, którego nie tylko używam w domu, na co dzień, ale przede wszystkim zabieram w każdą podróż.
PACHNIEĆ JAK IOSSI!
Długo nie lubiłam pachnących, wonnych kosmetyków. Zawsze szukałam bezzapachowych, takich których nie widać. Jednak odkąd odkryłam iossi, przepadłam w tych zapachach kompletnie. Do tego wszystkie produkty są robione ręcznie z ziół w Wytwórni Dobrych Kosmetyków w Krakowie, nie mają szkodliwych sztucznych dodatków (za ten nieziemski zapach odpowiadają naturalne olejki eteryczne) i barwników. Każdy szczegół ma znaczenie: od wykorzystanych składników, przez wygląd i konsystencję, po opakowanie.
I rzeczywiście – efekty działania kosmetyków można zauważyć już po kilku dniach. Do twarzy używam naprzemiennie nawilżającego delikatnego kremu Naffi z olejem awokado z serum rozświetlającym z dziką różą, geranium, cyprysem i witaminami E i C. Krem świetnie nadaje się pod makijaż, super nawilża i ma bardzo przyjemny zapach. Serum natomiast wzmacnia, odżywia i poprawia koloryt skóry. Twarz jest bardziej promienna, gładsza i rozświetlona. Do tego, raz na kilka dni nakładam na twarz maseczkę z czerwonej glinki z ekstraktem z dzikiej róży i żurawiny, która oczyszcza (pory są mniej widoczne) i napina skórę, wzmacnia jej kondycję i działa jak dobry lifting.
Jednak niekwestionowanym numerem jeden, od którego się całkowicie uzależniłam, jest masło do ciała Spice of India – bardzo, bardzo, bardzo aromatyczne połączenie paczuli i goździków. Skóra pachnie nim cały dzień, więc w podróż nie trzeba zabierać już żadnych perfum. Wchłania się szybko i pozostawia przyjemny filtr na skórze. I co najważniejsze: nie brudzi ubrań.
A jeśli nałożenie masła poprzedzimy peelingiem cukrowym z mandarynką i pomarańczą, to już w ogóle możemy zapomnieć o całym bożym świecie. Serio, nigdy nie sądziłam, że pielęgnacja ciała będzie mi przynosić aż taką przyjemność. Peeling świetnie złuszcza martwy naskórek, pobudza mikrokrążenie (nawet podobno zapobiega cellulitowi!) i wygładza skórę. I do tego nieziemsko pachnie! Wygląda na to, że kosmetyki iossi jeszcze długo nie będą miały u mnie żadnej konkurencji.
ŁAGODNOŚĆ RESIBO
O kosmetykach Resibo krążą już legendy. Że są najlepsze na świecie, że działają jak żadne inne, że to rzeczywiście jakość warta swojej ceny. Ja do tej pory spróbowałam dwóch z nich: olejku do demakijażu i płynu micelarnego – muszę przyznać, że chyba już wiem, dlaczego cieszą się takim uznaniem.
Olejek do demakijażu był dla mnie zaskoczeniem. Przede wszystkim poprzez sposób użycia: olejkiem myje się skórę, tak jak zwykłym żelem do mycia, a następnie zmywa twarz przy pomocy specjalnej ściereczki z mikrowłókna dołączonej do opakowania, zmoczonej w ciepłej wodzie. Olejek usuwa wszystkie zanieczyszczenia, zmywa nawet wodoodporny makijaż (dla mnie to podstawa), skóra jest nawilżona, miękka i dobrze odżywiona. Nie ukrywam, że używając go kilka pierwszych razy, musiałam się trochę przestawić z tradycyjnego sposobu zmywania twarzy (żel) na taki właśnie. Jednak teraz rzeczywiście widzę dużą różnicę w kondycji skóry. Tak jakbym wreszcie znalazła sposób na współdziałanie z nią, zamiast wiecznej walki ze świeceniem się, wypryskami i ogólnym zmęczeniem
Płynu micelarnego z szałwią lekarską używam wymiennie z olejkiem. Jeśli zależy mi na szybkim zmyciu makijażu, nie mam pod ręką ani ściereczki, ani olejku, po prostu nakładam płyn na wacik i szybko rozprawiam się z całodziennymi zanieczyszczeniami twarzy. Działa równie fajnie, choć nie pachnie tak przyjemnie jak olejek.
KEVIN MURPHY – MOJE MARZENIE O AUSTRALII
Tu nie musiałam długo szukać – australijskie kosmetyki do włosów Kevina Murphiego znam od dawna. A to za sprawą fryzjera Patryka i jego Degażerii, do którego chodzę od początku powstania salonu, czyli już ponad 7 lat. Wszystkie produkty Kevina Murpiego powstają na bazie zrównoważonych i odnawialnych składników: zawierają czyste olejki eteryczne, wyciągi z roślin i naturalne antyoksydanty (nie ma w nich siarczanów ani parabenów), marka dużą wagę przykłada do etyki produkcji. I do tego ich nieziemski intensywny zapach utrzymuje się długo po myciu włosów (lubię sobie wyobrażać, że właśnie tak pachnie Australia).
Jedną z najfajniejszych rzeczy jest również to, że wystarczy użyć odrobinę szamponu czy odzywki, żeby umyć i nawilżyć włosy. Dlatego też świetnie sprawdzają się w podróży – można wziąć ze sobą małe opakowanie i mieć pewność, że wystarczy.
Do swoich włosów używam serii intensywnie regenerującej: szamponu i odżywki REPAIR-ME. Raz w tygodniu używam trzeciego produktu z tej serii, czyli zamiast szamponu i odżywki robię kurację oczyszczającą RE.STORE (uwaga, nie pieni się!), zawierającą skoncentrowaną dawkę czystego roślinnego białka. Zazwyczaj zostawiam ją sobie na sobotę – dzięki temu w krótkie weekendowe wypady biorę tylko jeden kosmetyk.
KOSMETYCZKA DOBRZE SPAKOWANA – MÓJ PATENT
Przed każdą naszą podróżą staramy się kompresować i minimalizować wszystko to, co zabieramy. Podobnie jest z kosmetykami. Wszystkie szampony, kremy i emulsje, które mają duże opakowania lub są zamknięte w szklane flakoniki przekładamy do mniejszych plastikowych odpowiedników. Ja swój idealny zestaw znalazłam w muji (są też dostępne niemal w drogeryjnej sieciówce): podoba mi się to, że można u nich w zasadzie od podstaw zbudować swój kompaktowy zestaw, który zajmuje bardzo mało miejsca i do tego jest po prostu ładny. Dzięki temu wszystkie potrzebne kosmetyki mieszczą się w kosmetyczce wielkości większego portfela (19x19cm) i w podróży nie muszę rezygnować z moich ulubionych nowo odkrytych rytuałów. Bo, jak wiadomo, zadowolona, zadbana mama, żona i podróżniczka to zadowoleni i szczęśliwi pozostali członkowie podróżującej ekipy. Niby proste, a tak często o tym zapominamy, prawda? :-)
Tekst ten nie powstałby, gdyby nie cenne rady i wskazówki od mądrej Alicji ze Składu Prostego, w którym można kupić te wszystie cudowności. Dziękuję też Joannie z iossi i Patrykowi z Degażerii za pomoc i wsparcie – bez Was nie odkryłabym, jak fajnie jest czasem pomyśleć o sobie.
5 komentarzy
oo kolejne kosmetyki do przetestowania. Dzięki za cenny wpis!
Dziękuję, cieszę się ogromnie, że mogłam pomóc. Tyle dobra w Twojej kosmetyczce
No wreszcie! ❤️
No wiem wiem, długo się ociągałam, ale jest! :) Pozdrowienia z deszczowej Wawy! :)
Zaraz kupuje, kupuje, kupuje Zapraszamy do Berlina. Pokój czeka dla Was!